Józef Piłsudski to postać do dzisiaj wzbudzająca spore emocje. Praktycznie od początku Dwudziestolecia Międzywojennego uznawany był za osobę wybitną. Tendencje te pogłębiały się po zamachu majowym z roku 1926, kończąc się aż… zadekretowaniem jego wielkości w specjalnej ustawie. Warto więc się przez chwilę zastanowić, czy mamy do czynienia z zasłużonym kultem dla wielkiego człowieka, czy też może – mówiąc współczesnym językiem – pozytywnymi efektami prowadzonego przez Piłsudskiego i jego ludzi PR-u… Czy był to „kult jednostki”, czy może po prostu szacunek dla wybitnego autorytetu? Do czego ów kult doprowadził i do czego mógł doprowadzić II Rzeczpospolitą?
Kult Marszałka przybierał różne formy. Wybitny socjalistyczny poseł, adwokat Herman Lieberman, polityk, który pisząc wspomnienia, zapewne przy każdorazowym użyciu słowa „Piłsudski” musiał dostawać nienawistnej apopleksji (ku czemu miał zresztą niejako powody), przy okazji oskarżeń Ministra Skarbu Czechowicza o defraudację środków publicznych, wskazywał wprost, że żadne oskarżenia nie mogą dotknąć Piłsudskiego, bo jest to postać wybitna i historyczna. Nawet, jeżeli za taką argumentacją stał częściowo prawniczy fortel (Piłsudski bowiem świadomie, jako ówczesny premier, brał pełnię odpowiedzialności na siebie), coś musiało być na rzeczy. A cóż dopiero poplecznicy Marszałka, śpiewający o „drogim wodzu”, który samotrzeć wywalczył niepodległość. Oddajmy głos nazbyt szczeremu Sławojowi Składkowskiemu, opisującemu np. zeznania Piłsudskiego w sprawie Czechowicza. Piłsudski miał się wyrazić, że „miał zaszczyt” pracować z Czechowiczem w jednym rządzie. Cóż na to Sławoj? Mój Boże, czyż za takie jedno powiedzenie ze strony Pana Marszałka nie warto stanąć nawet trzy razy jako oskarżony przez Trybunał Stanu?! Są jeszcze szczęściarze na tym świecie! Oczywiście – tak w pełni na serio. Cat Mackiewicz dodawał, że Piłsudski to gigant, który porozumiewał się z otoczeniem również językiem dla gigantów. Trochę przesady w tym było, ale śmierć Piłsudskiego wywołała rzeczywiste poruszenie, które możemy śmiało porównywać do zdarzeń po śmierci Jana Pawła II. Maria Dąbrowska uznała, że w momencie pogrzebu trumna z Piłsudskim stała w każdym polskim domu. Ponoć nawet złodzieje na ten czas zawiesili swoją „pracę”. Pamiętać trzeba też o tym, że niektóre osoby i środowiska niedostatecznie rozpaczające, były odpowiednio karane.
Przykładowo, endecka „Gazeta Warszawska” zamieściła suchą informację o śmierci swojego politycznego adwersarza, nie drukując również – o zgrozo – orędzia Mościckiego. Władze w odpowiedzi ten gazety numer skonfiskowały. To zresztą dobry przykład. Niewątpliwie, szacunek wobec Marszałka nie tylko był oddolny, ale sanacja go różnymi sposobami wspierała. Była to jednak zupełnie inna skala, niż w przypadku totalitarnych „kultów jednostek”, które zazwyczaj w zupełności nie były oparte na osobistym autorytecie danej osoby, ale na strachu. Z dzisiejszej perspektywy trochę bawi to, że Piłsudski łaskawie zalecił na to, aby jego mózg stał się przedmiotem naukowych lekarskich badań, jako osoby wybitnej (i rzeczywiście pewne badania w tym kierunku poczyniono). Uśmiech znika nam jednak z twarzy, gdy przypomnimy sobie o pobiciu Adolfa Nowaczyńskiego za obrazę Piłsudskiego, czy też upokarzające traktowanie więźniów brzeskich i surowe wypominanie im przez strażników przy co dotkliwszych torturach, że wszystko to za to, że „zelżyli Marszałka”. Podwładni wciąż pamiętali o brutalnych wywiadach „Ziuka” udzielanych w prasie, zwłaszcza w latach 1928 – 1930, gdzie sam mówił, iż musi się powstrzymywać, żeby nie „bić i kopać” bez przerwy niepokornych posłów. A była to jedna z jego łagodniejszych ówczesnych wypowiedzi… Musiało to się rozwinąć po jego śmierci. W starożytnym Rzymie problem byłby mniejszy – gdyby Piłsudski był cesarzem, to post mortem zostałby po prostu uznany za boga. W Dwudziestoleciu było to już znacznie trudniejsze. I skończyło się tylko na specjalnej ustawie.
Ale opowieść o okolicznościach jej powstania, zacznijmy od głównego powodu, z pozoru błahego. 30 stycznia 1938 roku Stanisław Cywiński, docent na Uniwersytecie Wileńskim popełnił w endeckim „Dzienniku Wileńskim” recenzję książki Melchiora Wańkowicza o Centralnym Okręgu Przemysłowym. I napisał tam następujące, z pozoru niewinne zdanie: Wańkowicz (…) daje szereg żywych obrazków tego, co widział, no i czego nie widział, ale co ma podobno powstać w czasie najbliższym w tym sercu Polski, zadając kłam słowom pewnego kabotyna, który mawiał o Polsce, że jest jak obwarzanek: tylko to coś warte, co jest po brzegach, a środku pustka. Pan docent w żaden sposób nie doprecyzował, któż to taki owym nieszczęsnym „kabotynem” miałby być. Dopiero po kilkunastu dniach artykuł ten zauważył dwutygodnik Związku Naprawy Rzeczypospolitej „Naród i Państwo”, który w pełnym oburzenia artykule wskazał, że tym „kabotynem” miał być, o zgrozo, sam Piłsudski. Zresztą nie było to pewne, ale porównanie Polski do obwarzanka miało być przez Marszałka dokonane w roku 1931, w trakcie spotkania z młodzieżą akademicką. Biedny docent Cywiński… Najwyraźniej zamarzyła się mu nie tylko kariera naukowa, ale i publicystyczna. Aż chciałoby się rzecz: „głupi niedźwiedziu, gdybyś w mateczniku siedział, nigdy by się o tobie Wojski nie dowiedział”. A tak… cała sanacyjna machina ruszyła. Nazajutrz po artykule w „Narodzie i Państwie” został dotkliwie pobity przez oficerów wileńskiego garnizonu wojskowego. Skopano go do nieprzytomności, połamano żebra, na oczach żony i dzieci. Prasa rządowa przypuściła na docenta niezwykle ostry atak, rektor usunął Cywińskiego z uczelni, a prokuratura oskarżyła o naruszenie art. 152 ówczesnego kodeksu karnego, czyli „zniewagę narodu polskiego”. Zależne od władzy sądy skazały go na karę więzienia. Próbował się co prawda bronić na różne sposoby (przy wsparciu licznych adwokatów). Wskazywał, że pisząc o „kabotynie” miał na myśli nie Piłsudskiego, ale Cata Mackiewicza (który po jakimś czasie po rycersku wspierał naukowca). Jako specjalista od literatury polskiej próbował wykazać, że słowo „kabotyn” nie jest tak naprawdę pejoratywne i w końcu – że trudno go oskarżać o „zniewagę narodu”, kiedy przecież w przytoczonym fragmencie ten naród pośrednio chwalił. Wszystko bezskutecznie. Podobne losy spotkały osoby organizujące w Wilnie demonstracje przeciwko brutalnym pobiciom – skończyły w Berezie Kartuskiej.
Zostawmy docenta Cywińskiego (który zmarł dwa lata po wybuchu II wojny światowej) i przejdźmy do parlamentu. Również tutaj dotarło oburzenie spowodowane znieważeniem Piłsudskiego. Zresztą, jeżeli o owym parlamencie mowa, aż się prosi, aby sparafrazować pewne powiedzenie i napisać: Nie owi to parlamentarzyści, co przedtem bywali(…). Nie Dmowscy, Daszyńscy, Witosy, ale Mierni, Bierni, Koniunkturalni. Po wejściu w życie nowej konstytucji ranga Sejmu i Senatu jeszcze bardziej się obniżyła, co znalazło też odzwierciedlenie w jego składzie personalnym. Nic dziwnego, że parlament uznał za stosowne zająć się sprawą Cywińskiego. Wspomniany już Sławoj Składkowski perorował, że „syk gadzin” zatruwających życie Polski należy stłumić siłą. Temat „gadzin” stał się zresztą bardzo popularny, bo nawiązywali później do niego senatorowie, dodając, że gadziny muszą „wpełznąć do nor” i „zatruć się jadem”. Przyznajmy, inwencja twórcza całkiem niezła… W konsekwencji w trybie ekspresowym, z pominięciem zwyczajowych parlamentarnych procedur, uchwalono ustawę o ochronie imienia Józefa Piłsudskiego, Pierwszego Marszałka Polski. Przytoczmy jej krótką, ale jakże charakterystyczną treść: Art. 1. Pamięć czynu i zasługi Józefa Piłsudskiego – Wskrzesiciela Niepodległości Ojczyzny i Wychowawcy Narodu – po wsze czasy należy oddać do skarbnicy ducha narodowego i pozostaje pod szczególną ochroną prawną. Art. 2. Kto uwłacza imieniu Józefa Piłsudskiego podlega karze więzienia do lat 5. Art. 3. Wykonanie ustawy niniejszej porucza się Ministrowi Sprawiedliwości. Art. 4. Ustawa niniejsza wchodzi w życie z dniem ogłoszenia. Dodajmy, tym dniem ogłoszenia był 13 kwietnia 1938 roku.
Popatrzmy na ustawę przez chwilę z perspektywy prawnej. Zaczęto od trzęsienia ziemi, czyli „skarbnicy ducha narodowego” i przywołania najwspanialszych, które zapewne w danym momencie projektodawcom przyszły do głowy, wartości. Cóż z tego, że prawniczo nie były precyzyjne. Tym lepiej. Można było je dowolnie stosować. Najważniejszy był oczywiście artykuł drugi, również niezbyt precyzyjny. Teoretyczny zakres „uwłaczania imieniu Piłsudskiego” był bardzo szeroki. Skoro powodem uchwalenia ustawy była ogólna wypowiedź naukowca, którą jedynie hipotetycznie można było powiązać z Marszałkiem, to tym większą determinację wyrazić mogła władza publiczna przy poszukiwaniu innych przypadków. Zarówno okoliczności uchwalenia ustawy, jak jej treść wyglądały więc dosyć groźnie. Jednakże w ciągu roku i kilku miesięcy dzielących kwiecień 1938 r. od ataku Hitlera na Polskę nie stwierdzono szerokiego stosowania wskazanych przepisów. Mariusz Urbanek wyliczył dwa przykłady: Zygmunta Felczaka (wówczas redaktora chadeckiego pisma) i Kazimierza Klimczaka oskarżonych o opublikowanie rysunku ponoć obrażającego Marszałka i rolnika opowiadającego dowcipy o pośmiertnych losach Piłsudskiego i Hindenburga. Przy czym, pierwsza sprawa zakończyła się uniewinnieniem, a druga na dobre nie zdążyła się rozpocząć. Mogło być więc znacznie smutniej, chociażby tak, jak po 1945 roku.
Można przyjąć, że ostatecznie nie najgorzej to świadczy o naszych przodkach. Mogło co prawda być nieco lepiej, ale… gdy w innych państwach szalał terror, sanacja „ograniczyła się” do Brześcia i Berezy. Tamtejsze traktowanie więźniów woła o pomstę do nieba i jest wielkim wyrzutem dla Piłsudskiego i piłsudczyków, ale mimo wszystko to inna skala. Następnie, epigoni Marszałka przyjęli prawie że totalitarną ustawę, legislacyjnego potworka, z którego jednak nadmiernie nie korzystali. Jakie byłyby późniejsze losy ustawy – trudno powiedzieć. Dosyć wspomnieć, że po roku 1944 ustawa ta formalnie nie została uchylona i wciąż obowiązywała. Rzecz jasna, nie znalazł się żaden śmiałek, który odważyłby się podjąć próbę jej zastosowania…
A jak odpowiedzieć na zadane na początku artykułu pytania? Piłsudski nie był ani nowym wcieleniem Cyncynata, ani też zaślepionym totalistą. Nie była to pierwsza postać o realnych zasługach historycznych, która dzięki tym zasługom uwierzyła we własną wielkość. I nie da się ukryć, władze sanacyjne opierały się – za jego przyzwoleniem – na jego autorytecie, wzmacniały jego kult, widząc w nim wzmocnienie swoich kolejnych działań. Piłsudski sam uważał się za wielkiego człowieka, zresztą kilkakrotnie publicznie deklarował to wprost. Jego towarzysze w większości podzielali te zapatrywania, czasem żywiąc wobec niego takie uwielbienie, jak – przywołajmy porównanie Cata Mackiewicza – wachmistrz Soroka wobec Kmicica. Piłsudskiego, przynajmniej za niektóre przymioty, doceniali też przeciwnicy. To przecież Piłsudski firmował swoją twarzą walkę o niepodległość i pierwszy etap odbudowy naszego państwa. Czy wszystkie te argumenty były jednak wystarczające dla narastających represji wobec opozycji, poniżania godności ludzkiej i coraz większej instrumentalizacji prawa? Oczywiście, że nie. Uzasadniony więc szacunek do Piłsudskiego powoli prowadził nas na manowce (bynajmniej nie cudne), stawał się uzasadnieniem dla autorytarnych posunięć. Rzecz jasna, mogło być gorzej – udowodnili to chociażby komuniści.