Nie każdy wie, kim był. Nie każdy wie, czym się wsławił. Ale jego nazwisko – choć nie imię – zna prawie każdy Polak. Każdy je słyszał choć raz w powszechnie znanym przysłowiu. Ilu jednak wie, co Piekarski plótł na mękach i dlaczego na męki trafił? Trafił, bo czyn Herostratesa znad Wisły nie miał precedensu w dziejach Polski i trudno się dziwić, że wstrząsnął całym krajem.
W roku 1620 stolicą Polski była już Warszawa, z której król Zygmunt III Waza miał bliżej do rodzinnej Szwecji. Stolicą Polski wielkiej, ale coraz słabszej. Rok 1620 był zaś tragiczny. Od pewnego czasu rosło napięcie w stosunkach z Turcją, za sprawą bojowości 16-letniego ledwie sułtana Osmana II, agresywnej postawy polskich magnatów oraz sztuczek cara Michała I Romanowa, który podpuszczał Turków i Polaków na siebie. W marcu król ogłosił pospolite ruszenie i na początku września hetman Stanisław Żółkiewski wyruszył z ośmiotysięczną armią do obozu w Cecorze, w którym 25 lat wcześniej skutecznie obronił się Jan Zamoyski. Jednak Turcy nadeszli z armią kilkakrotnie większą od polskiej. Bitwa w polu zakończyła się remisem, ale popsuła morale wojska. Hetman proponował kolejną, lecz bojaźliwa rada wojenna postanowiła przebić się do Polski taborem. Potem część dowódców podjęła ucieczkę, porzucając tabor: potopili się w Prucie albo zawrócili. Prawie dziesięciodniowa mordercza wędrówka pod osłoną wozów zakończyła się zamieszaniem, paniką i doszczętnym rozbiciem armii ledwie kilka kilometrów od Polski i bezpiecznego Mohylewa. Cecora była największą klęską polskiego wojska od czasów Warny.
Wieść rozeszła się lotem błyskawicy, zapanowało przygnębienie w całym kraju. Zbliżała się jednak zima, trzeba było poczekać. 15 listopada 1620 r., w niedzielę rano, 54-letni król Zygmunt III Waza jak zwykle udawał się z zamku do katedry św. Jana na mszę. Miała ona uroczysty charakter, bo zaczynały się obrady sejmu. W otoczeniu rodziny i niewielkiego dworu przejść miał z zamku do katedry. Drogę tę wszyscy znali: król szedł wzdłuż nadwiślańskiego skrzydła zamku biegnącą tuż przy murach miejskich ulicą Kanonia, następnie zaś skręcał i wchodził do katedry. Można było podejść. Można było Jego Majestat ujrzeć.
Idąc, król mijał przebiegającą wzdłuż bocznej ściany katedry ulicę Dziekania. Tam zwyczajowo witał go nuncjusz papieski. Tego dnia jednak był chory i nie wyszedł. Mimo to orszak królewski nieco się rozgęścił, bo idący obok króla syn, królewicz Władysław podszedł do drzwi katedry, by przeczytać wywieszone tam ogłoszenie zakonne. I w tym momencie zza otwartych bocznych drzwi katedry prowadzących na Dziekanię wypadł młody szlachcic i doskoczył do króla.
Błyskawicznie zamachnął się czekanem, czyli nadziakiem na długim drzewcu. Była to straszliwa broń do rozbijania hełmów i zbroi w bitwie, dla nieodzianego w stal człowieka zabójcza. Silnie uderzył, celując w głowę króla. Król miał na głowie grubą czapkę, ostrze ześliznęło się, skaleczyło twarz, wbiło się królowi w okolice prawego obojczyka. Król krzyknął rozpaczliwie, zachwiał się, a zamachowiec uderzył po raz drugi. Obok króla szedł jednak marszałek nadworny Łukasz Opaliński, słynny pogromca Stanisława Stadnickiego – Diabła Łańcuckiego. Błyskawicznie wpadł między króla a zamachowca, walnął w czekan laską i osłabił drugie uderzenie. Napastnik próbował jeszcze raz, ale czekan zaczepił o płaszcz arcybiskupa lwowskiego Jana Próchnickiego. Zamachowiec próbował go wyszarpnąć, nie zdołał i lekko tylko uderzył króla drzewcem. Sięgnął po szablę.
Zanim zdążył jej dobyć, dopadł go królewicz Władysław. Wyrwał szybciej szablę z pochwy i pierwszym uderzeniem ciął napastnika w czoło. Raniony niezbyt groźnie szlachcic zatoczył się na ścianę. Królewicz przyparł go przez moment do muru: mógł go zasiec, ale zachował zimną krew, nie uderzył, wiedział, że trzeba zbrodniarza ująć żywcem. Ten rzucił się do ucieczki, bo od króla odgradzali go już królewicz, Opaliński, arcybiskup Próchnicki i biskup Jan Wężyk, sekretarz króla, późniejszy prymas. Osuwającego się na ziemię, zszokowanego króla złapał i przytrzymał idący za nim Jan Kaliński, sekretarz biskupa krakowskiego.
Zabójca wpadł w niezwykle gęsty tłum, który powoli przeciskał się przez wrota katedry. Padł na kolana i zaczął pełznąć między nogami ludzi. Dopadł go mnich, który widział, co się stało i czemu szlachcic ucieka. Zamachowiec jednak się wyrwał. Po chwili już oprócz zawziętego mnicha ścigali go królewscy hajducy i szlachta. Ujęli go w tłumie: nie wiadomo, do czego by doszło, gdyby nie to, że pościgiem pokierował Łukasz Opaliński. Powstrzymał szlachtę, która była gotowa rozsiekać zamachowca, nakazał wziąć go żywcem i odprowadzić do lochu.
Król tymczasem, choć zdezorientowany i obolały, nie stracił przytomności. – Zdrada jakowaś, ale nie obawiaj się, Wasza Królewska Mość i pójdź do domu księdza biskupa krakowskiego – przytomnie zareagował Jan Kaliński. Rzeczywiście dom biskupa był najbliżej, tam więc Zygmunta III wprowadzono i udzielono mu pomocy. Okazało się, że rany nie są poważne. Po pewnym czasie król, uspokojony i opatrzony, o własnych siłach powrócił na zamek. Tymczasem w mieście wybuchło zamieszanie. Któryś z przebywających na dworze Włochów, śpiewak, krzyknął o zbrodniarzu „Traditore!” – Zdrajca! – i słowo to zostało przez jakichś ludzi zrozumiane jako „Tatarzy”. Wybuchła panika, przecież było półtora miesiąca po cecorskiej klęsce. Tatarzy napadli króla, może go zabili! Dwór jednak szybko zareagował. Natychmiast ogłoszono, że król ocalał, nic jego życiu nie grozi, a zamachowiec został schwytany. Król pokazał się w oknie zamku, poprosił o odśpiewanie w kościołach Te Deum za jego ocalenie. Udało się uspokoić tłum.
Szybko ustalono, kim jest zamachowiec i jaką ma przeszłość. Był to Michał Piekarski herbu Topór, 23-letni zaledwie szlachcic spod Sandomierza, właściciel wsi Bieńkowice (dziś Binkowice). Właściciel nominalny, bo pozostający pod opieką krewnych. Jako młody chłopiec Piekarski doznał urazu głowy, który wywołał u niego chorobę psychiczną, dość wcześnie rozpoznaną. Był agresywny, nieobliczalny, nadpobudliwy, miał zaburzenia osobowości, urojenia. W Krakowie, na dworze swego szwagra, wielkorządcy wawelskiego Jana Płazy, zabił kucharza i poranił inne osoby. Uznano go wówczas za niepoczytalnego i oddano pod opiekę krewnych, konkretnie szwagrów, bo rodzice Piekarskiego już nie żyli, a braci nie miał. Opiekunowie jednak nie zawsze się dogadywali, kto ma się zająć szaleńcem. Dla Piekarskiego byli zaś przywłaszczycielami jego dóbr, którymi istotnie zajmowali się chętniej niż samym szlachcicem. A innym wrogiem był mu król, który na ów „rabunek” pozwolił. Przy tym zapadające na dworze decyzje o opiece były zbyt często zmieniane i kolejni opiekunowie wyciągali, co mogli, z włości szaleńca.
W 1610 r. katolicki fanatyk Francois Ravaillac zamordował bardzo lubianego króla Francji Henryka IV Burbona, zwanego Dobrym, podejrzewając go o pozorne tylko przejście z kalwinizmu na katolicyzm (słynne były słowa króla „Paryż wart jest mszy”). Michał Piekarski od młodości słyszał o tej zbrodni i zaczął przemyśliwać o zamachu na króla już jako nastoletni młodzieniec, gdy doszedł lat sprawnych, a zarządu majątkiem go pozbawiono. Mając ledwie siedemnaście lat, podobno już jeździł za królem po Polsce i planował zamach. W intencji śmierci króla nawet pościł i podobno odbył pielgrzymkę do Częstochowy. Tam podobno wyspowiadał się ze swoich zamiarów, a ksiądz, nieznany z imienia, odwiódł Piekarskiego od zbrodniczego planu, niestety tylko na pewien czas. Związany tajemnicą spowiedzi nie mógł ostrzec królewskiego otoczenia: zdarzenie to ujawnił dopiero sam Piekarski. Wszystko to „podobno”, bo z ową historią z pielgrzymką koliduje prosty fakt, że Piekarski był kalwinem!
W 1620 r. do osobistej nienawiści Piekarskiego do króla doszła zła sytuacja w kraju. Zygmunt III nie był popularny w Małopolsce, którą porzucił dla Warszawy, a przy tym Małopolanie byli bardziej narażeni na ewentualne skutki ciągłych konfliktów z Turcją. W Małopolsce grasowali też lisowczycy, zdemoralizowana lekka jazda, którą król „wypożyczył” szwagrowi, cesarzowi Ferdynandowi II: gdy samowolnie wrócili z Wiednia, rabowali co popadło. Wreszcie swoje zrobiła wieść o klęsce pod Cecorą. Michał Piekarski wykorzystał fakt, że jego opiekun, Erazm Domaszewski, wybrał się do Warszawy na sejm. Pojechał z nim, rozeznał się w sytuacji i 15 listopada zaczaił się za wrotami katedry przy Dziekanii.
Zgodnie z prawem uchwalonym z inicjatywy Zborowskich po śmierci Samuela, Michał Piekarski sądzony mógł być tylko przez sąd sejmowy. Oburzenie było straszne: Polak podniósł rękę na króla Polski, a przecież Polacy szczycili się tym, że ich naród nigdy nie wydał królobójcy! Oczywiście trzeba było ustalić, czy nie miał tu miejsca jakiś spisek. Piekarskiego wzięto na tortury, co było wydarzeniem bez precedensu, bo stosowanie tortur wobec szlachcica było prawnie zakazane. Na mękach szaleniec istotnie plótł. Brednie Piekarskiego zapisał i przekazał potomnym Albrycht Radziwiłł, jeden z sędziów. Zbrodniarz raz wygłaszał podniosłe, religijne teksty, mówił o aniele, który kazał mu zabić króla, raz oskarżał kogo popadnie, raz to odwoływał. Nic się nie trzymało kupy, nic nie wskazywało, by miał jakichkolwiek wspólników. Poza tym życiorys szaleńca mówił sam za siebie.
Zygmunt III Waza wiedząc, że zamachowiec jest obłąkany, przebaczył mu i wstawił się za Piekarskim. Jednak jako pokrzywdzony zbrodnią wykluczony musiał zostać z obrad i ten mądry gest króla nie został uwzględniony. Po ponad tygodniu zapadł wyrok. Skazano Michała Piekarskiego na infamię i śmierć w mękach. Infamia – jak uznał sąd – już zaszła, bo Piekarski, podnosząc rękę na króla, wykluczył się przez to sam ze stanu szlacheckiego. W ten sposób usprawiedliwiono oddanie go po czynie na tortury. Sposób egzekucji miał ustalić marszałek koronny Michał Wolski. Orzeczono damnatio memoriae – wyklęcie pamięci, karę „wielce skuteczną” od czasów Herostratesa – i formalnie usunięto ze stanu szlacheckiego cały ród Piekarskiego, czyli potomków, których nie miał. Majątek zbrodniarza, Bieńkowice, o które tak zabiegali jego „opiekunowie”, nie został zrównany z ziemią, chociaż zgodnie z wyrokiem miało tak być. Rozsądkiem wykazał się znowu król: oddał Bieńkowice Janowi Kalińskiemu, który jako pierwszy pomógł mu po zamachu. Sejm uchwalił też po procesie zakaz noszenia czekanów jako broni osobistej. Miało to sens, bo ta broń była przecież przeznaczona tylko do walk ciężkozbrojnych w bitwie.
Marszałek Wolski nie musiał obmyślać sposobu egzekucji. Na sejmie był Jakub Sobieski, przyszły ojciec króla Jana, który dziesięć lat wcześniej był we Francji i tam był świadkiem zamordowania Henryka IV oraz stracenia jego zabójcy. Postanowili stracić zbrodniarza tą samą metodą. 27 listopada,
12 dni po zamachu, Piekarskiego wywieziono najpierw z lochu na miejscu straceń przy wylocie ulicy – nomen omen – Piekarskiej na Podwale (dziś stoi tam pomnik Jana Kilińskiego) i tam rozpoczęto krwawy spektakl. Zamachowca przez wiele godzin obwożono po Warszawie, szarpano rozpalonymi cęgami, a rękę, którą podniósł na króla, wraz z przywiązanym doń czekanem, palono nad ogniem. Piekarski, kalwin, odmówił spowiedzi i wołał głośno, że ponosi słuszną pokutę za to, iż nie udało mu się króla uśmiercić, czego wielce żałuje! Ostatecznie odrąbano mu ową rękę, drugą również, już bez przypalania, a potem zabójca miał zostać rozerwany na czworo przez konie na rynku Nowego Miasta. Nie bardzo to szło, w końcu kat uderzył toporem w prawe biodro skazańca. Po oderwaniu nogi Piekarski ostatecznie wykrwawił się i skonał. Jego szczątki zebrano i spalono, a prochy wystrzelono z armaty nad Wisłę.
Po zamachu król Zygmunt przestał chodzić ulicą do katedry. Przez pewien czas chadzał tylko na msze do jezuitów, a w końcu nad ulicą Kanonia wybudowano kryty, murowany ganek łączący katedrę z zamkiem, istniejący do dziś, dzięki czemu duch Piekarskiego ma gdzie straszyć. Królowie przechodzili więc później do katedry nie wychodząc na ulicę. Przykładano też wielką wagę do bezpieczeństwa króla i jakichkolwiek gróźb pod jego adresem; niejeden człek o zbyt rozwiązłym języku się o tym przekonał.
Zbrodnia i proces Michała Piekarskiego zostały opisane dość dokładnie, istnieje kilka bezpośrednich relacji. Poświęcono im obszerną literaturę historyczną, łącznie z wydaną w 2012 r. monografią Piotra Lewandowskiego „Zabić króla!”. Po zabójcy pozostała osobliwa relikwia – zachowany płat skóry z czoła, który odciął mu szablą królewicz Władysław. Reszta poszła w ogień. Piekarski, jak wiemy, do dziś pozostaje swoistym patronem oskarżonych, a dla wielu wręcz wzorem. Bo choć dziś nikt ich nie męczy, to jakże liczni z nich, stając przed sądem i składając wyjaśnienia, plotą jak Piekarski na mękach. Ale co tu pisać o oskarżonych, skoro jakże często niczym Piekarski na mękach plotą osoby o wiele ważniejsze w tym kraju…