Elegancki mężczyzna schodzi w pośpiechu po trapie statku, który właśnie dobił do francuskiego portu. Atlantycki wiatr, podszyty przejmującym styczniowym ziąbem, gryzie w twarz i przenika przez jedwabne rękawiczki.
Za kilka dni, gdy Brytyjczycy dowiedzą się o jego zniknięciu, Pierwszy Lord Skarbu, wyznaczy nagrodę za pojmanie uciekiniera. Dwa tysiące funtów. Najpewniej w twardej walucie – złocie lub w srebrze. Po tym, do czego ów mężczyzna przyłożył rękę, jeszcze przez długi czas mało kto zaufa wartości świstka papieru. Jednak, przy odrobinie szczęścia, zbiegowi uda się w tym czasie dotrzeć do Brukseli, stolicy Austriackich Niderlandów.
W przeciwieństwie do Francji, Austria nie ma podpisanej ze Zjednoczonym Królestwem umowy ekstradycyjnej.
Tak. W Niderlandach będzie bezpieczny. Przed opuszczeniem kraju zdążył wszak wyprowadzić swój majątek za granicę, a co najważniejsze – zdążył zlikwidować każdy ślad po szemranych operacjach finansowych na kwotę miliona funtów. Każdy, za wyjątkiem jednego. Ukryta na dnie walizki mężczyzny ciąży księga rachunkowa, zawierająca ewidencję wszystkich transakcji jego spółki, włączając w to listę łapówek udzielonych ministrom i parlamentarzystom. Jeśli księga wpadnie w niepowołane ręce, może to nawet doprowadzić do upadku brytyjskiego rządu.
Tym mężczyzną jest Robert Knight, Kasjer Kompanii Mórz Południowych. Spółki, której działalność wywołała na początku XVIII wieku jedną z najdotkliwszych baniek spekulacyjnych w historii Wielkiej Brytanii.
W tym artykule postaram się odpowiedzieć na pytanie, czy grozi nam powtórka z sytuacji, która miała miejsce trzysta lat temu, czy powinniśmy obawiać się kryptowalut i jak dużo jest w nich waluty, a ile pryskającej bańki mydlanej.
Fakty i mity o kryptowalutach
Dla wielu osób pojęcie „wirtualnego pieniądza” dzwoni, ale nie wiadomo, w którym kościele. Kryptowaluta definiowana jest jako „rozproszony system księgowy” przechowujący informację o stanie posiadania w umownych jednostkach. W uproszczeniu, baza danych wirtualnych pieniędzy, zwana blockchainem, stanowi coś na kształt publicznie dostępnej i jawnej księgi rachunkowej, która zabezpieczona jest przed fałszerstwem w ten sposób, że wszyscy jej użytkownicy „pilnują siebie nawzajem” przez sam fakt używania danej kryptowaluty.
Każda kolejna wymiana pieniężna odnotowywana jest za pomocą systemu kryptograficznego, a skuteczne dokonanie transakcji uzależnione jest od poprawności łańcucha transakcji. Nie można więc dopisać kilku dodatkowych zer na swoim koncie, bowiem taki ruch nie będzie odnotowany u innych płatników i fałszywe Bitcoiny nie zostaną uwzględnione w systemie.
Ciekawy jest też sam sposób pozyskiwania kryptowalut. W związku z tym, że nie posiadają emitenta, ich wytworzenie opiera się na „wykopywaniu” (mining) poprzez rozwiązywanie coraz bardziej skomplikowanych problemów kryptograficznych. Dla porównania, jeszcze w 2011 roku jednego Bitcoina można było wykopać w 24 godziny za pomocą przyzwoitej jakości komputera stacjonarnego. Temu samemu „górnikowi” rozwiązanie obecnego problemu zajęłoby około stu lat.
Entuzjaści kryptowalut uzasadniają, że algorytm ich wytwarzania jest praktycznie nie do złamania, a wirtualnych pieniędzy nie da się sfałszować. Argumentują również, że osób dokonujących transakcji bitcoinami nie da się śledzić, w przeciwieństwie do przepływów na spersonalizowanych rachunkach bankowych. Dlatego też Bitcoinów używa się często do zakupu nielegalnych substancji czy usług przez Internet. Kluczowe dla koncepcji kryptowalut jest także to, że w obrocie nimi nie występuje żaden emitent decydujący o zwiększeniu podaży kryptowaluty. Maksymalna ilość jednostek wirtualnego pieniądza jest określana przez jej twórcę już na etapie tworzenia systemu. Jego wartość, tłumaczą zwolennicy, znajduje się w rękach wolnego rynku.
Sceptycy argumentują natomiast, że kryptowaluty to przemijająca moda; nie są i nigdy nie będą równoważne pieniądzom emitowanym przez państwo. Najprawdopodobniej zaś stanowią pewnego rodzaju zręczną piramidę finansową, a ich twórca jednym kliknięciem myszki zdolny jest przetransferować równowartość kryptowalut na swój rachunek i uciec do kraju, który nie ma umowy ekstradycyjnej z Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi.
Jak jest w rzeczywistości?
Staram się nie szastać stwierdzeniem, że prawda leży pośrodku, ale w tej kwestii muszę przyznać, że mamy remis ze wskazaniem na entuzjastów. Istotnie, kryptowaluty są bezpieczne, a ich sfałszowanie byłoby możliwe dopiero w przypadku niesamowitego skoku technologicznego. Jednakże, apologetów wirtualnych pieniędzy także należy stosownie przytemperować, gdyż fiksują się na tych aspektach kryptowalut, które w gruncie rzeczy aż tak istotne nie są. Chociażby kwestia niepodrabialności. Fałszerstwa euro czy złotówek są na tak niskim poziomie, że są kwestią w zasadzie pomijalną przy określaniu wiarygodności tych walut.
O wiele istotniejszy jest fakt, że kryptowaluty łączą w sobie cechy pieniądza pierwotnego, pieniądza fiducjarnego oraz instrumentu finansowego, a zatem ich wartość jest wypadkową w istocie kilku komplementarnych funkcji.
Jako pieniądz pierwotny kryptowaluta stanowi środek barterowy, który, ze względu na swoją niepodrabialność (blockchain) i rzadkość występowania (mining), dobrze sprawdza się w roli narzędzia transferowego, którego ilość w obrocie jest niezmienna. Kiedyś takim płacidłem mogły być płaty lnu (stąd słowo: „płacić”), czy muszelki pewnych ślimaków morskich. Stosunkowa łatwość spełnienia kryteriów pieniądza pierwotnego, połączona z chęcią dokonywania transakcji poza głównym obiegiem, spowodowała, że na wirtualne waluty w ogóle powstał popyt.
Z biegiem czasu Bitcoin przyjął funkcje pieniądza fiducjarnego, którego wartość zabezpieczona jest nie w rzadkości czy możliwości wymiany na wartościowy przedmiot, ale w fakcie istnienia gwarancji wymagalności, tradycji korzystania i infrastruktury ułatwiającej używanie danego środka płatniczego.
Jest to pewnego rodzaju perpetuum mobile. Ustabilizowanie jednej z kryptowalut jako naczelnego środka płatniczego powoduje, że powstają usługi skierowane właśnie do posiadaczy tej kryptowaluty (np. terminale na Bitcoiny). Przerzucanie się co chwila na inny pieniądz nie leży w naturze typowego konsumenta, a co za tym idzie, wysunięcie się na prowadzenie jednego z środków płatniczych ma charakter stabilizujący i powoduje, że niechętnie się go porzuca, skoro już „zainwestowano” tyle czasu i pieniędzy w celu jego upowszechnienia.
Nie jest przy tym prawdą, że Bitcoiny wolne są od wszelkiego wpływu państwa. Owszem, żaden kraj nie może dowolnie manipulować ich wartością (chyba, że zacznie je skupować, ale to już inna historia). Jednak od samego początku istnienia najpopularniejsze kryptowaluty wyceniane były w dolarach, a zakupione za nie przedmioty mogły być przedmiotem dalszego obrotu. Tak więc, wartość kryptowaluty zawsze występowała w relacji do oficjalnych wartości środków płatniczych w danym państwie. Co zaś najistotniejsze, kryptowaluty zabezpieczone są przez państwo w ramach pewności obrotu gospodarczego. Jeżeli zawrzemy umowę na sprzedaż krowy za bitcoiny, to, w razie nieuzyskania zapłaty, możemy spokojnie udać się do sądu i domagać się realizacji tej umowy. W ostateczności, można nawet żądać zapłaty równowartości w złotówkach.
O istnieniu prawdziwej, wolnej od wszechwładzy narodowych rządów, kryptowaluty można byłoby mówić tylko wówczas, gdyby nie dało się wyegzekwować wykonania umowy płatnej w walucie z symbolem BTC inaczej niż za pomocą prywatnego najemnika z „głębokiej sieci” lub co najmniej mocą prywatnej instytucji arbitrażowej. W przeciwnym wypadku wciąż mamy do czynienia z środkiem płatniczym pośrednio zabezpieczonym przez „imperium” państwa.
Wreszcie, wraz z pojawieniem się na rynku towaru o dość stabilnej i zwyżkującej wartości, Bitcoin stał się dla inwestorów idealnym papierem wartościowym. I to jest właśnie czynnik odpowiedzialny za nagły wzrost i równie nagły spadek wartości Bitcoina.
W momencie kiedy Bitcoin zaczął funkcjonować jako środek płatniczy nieposiadający publicznego emitenta, to można było zacząć go również traktować jako przedmiot gry inwestycyjnej. Brak centralnego banku emitującego kryptowaluty to miecz obosieczny. Z jednej strony, użytkownikom nie grozi hiperinflacja spowodowana dodrukowaniem przez państwo banknotów w celu pokrycia zobowiązań. Z drugiej strony, nie ma żadnych mechanizmów przeciwdziałającym temu, że dziś Bitcoin jest wart 100 $, a pojutrze 10.000 $. Niechętnie się o tym mówi, ale utrzymanie pewnej stopy inflacji złotówek, euro czy dolarów to zło konieczne, przeciwdziałające ich nadmiernej tezauryzacji (gromadzeniu w celu wzbogacenia).
W wyniku nieistnienia odgórnych hamulców wzmógł się popyt na Bitcoina, ale już nie w celu dokonywania zakupów za jego pośrednictwem, a wyłącznie w celu realizacji inwestycyjnej maksymy „kup tanio, sprzedaj drogo”.
Od około 2014 r. cena Bitcoina stała się zakładnikiem faktu, iż, w warunkach giełdowego kapitalizmu, wszystko czego wartość można skalkulować, może być również poddane spekulacji. Trafnie zresztą przewidziałem, że boom kryptowalut w 2017 roku (Bitcoin osiągnął wówczas maksymalną wartość 19,783.06 $ za sztukę) zakończy się potężnym tąpnięciem. Tak też się stało i obecnie wartość pojedynczego Bitcoina waha się w granicach 4.000 – 5.000 dolarów. Ktoś mógłby w tym miejscu powiedzieć: „Kryptowaluty to jednak bańka inwestycyjna. Quod erat demonstrandum. Można się rozejść”. Nic bardziej mylnego.
W przeciwieństwie do Kompanii Mórz Południowych, Bitcoin wciąż nie znika z rynku i raczej pozostanie na nim przez kilka kolejnych lat.
Krach wartości bitcoina i innych kryptowalut ma moim zdaniem charakter wręcz pożądany. Przerost funkcji instrumentu finansowego spowodował, że Bitcoin stał się bezużyteczny jako pieniądz i zamienił się całkowicie w narzędzie do napędzania bańki spekulacyjnej. Jednakże, wraz z wyjałowieniem się kryptowaluty jako papieru wartościowego, ponownie może być ona wykorzystywana jako bezpieczny środek płatniczy. To tłumaczyłoby, dlaczego wartość Bitcoina, pomimo krachu, utrzymała się jednak na rozsądnym poziomie kilku tysięcy dolarów.
Może się to wydawać kontrintuicyjne, ale gwarancją przetrwania dla wirtualnego pieniądza jest właśnie jego abstrakcyjność i fiducjarność. Większość baniek spekulacyjnych w początkowym okresie napędzana była przez obietnicę przyszłych, długoterminowych korzyści (np. zysków z handlu transoceanicznym, udziałów w inwestycjach kolejowych czy akcjach spółek z branży IT). Tymczasem kryptowaluta jest po prostu rzeczą, za którą można kupować inne rzeczy.
Osoby świadomie kupujące Bitcoiny musiały zdawać sobie sprawę, że najzwyczajniej grają na zwyżce kursu walutowego, a nie inwestują w „Kompanię od podjęcia i wykonywania wielkiego przedsięwzięcia, ale nikt nie ma wiedzieć czego” (jak nazwano jedną z fikcyjnych spółek, założoną u szczytu hossy Kompanii Mórz Południowych). Niestety, przewidywać należy, że pomimo utrzymania się kryptowalut przy życiu, podobne bańki będą się okresowo powtarzać. Nie można bowiem wykluczyć, że w pewnym momencie Bitcoin znów stanieje na tyle, że inwestorom ponownie będzie opłacało się go „skupować”.
Bitcoin pozostanie z nami jednak dopóty, dopóki znajdą się osoby, które chciałyby po prostu zapłacić nim za pizzę albo za podróż z Dover do Calais, w trakcie ucieczki przed organami ścigania.