Rzeczpospolita Obojga Narodów była ponoć krajem bez stosów i wciąż usiłują ten tytuł przypisać jej niektórzy historycy. Niestety, rzeczywistość była inna. Historię wygnania arian czytelnicy Kryminalnej historii Polski już poznali. A niewiele lat po ich wygnaniu miało miejsce tragiczne wydarzenie, które dowiodło, że tolerancję łatwo głosić, ale z jej przestrzeganiem już jest gorzej. Zwłaszcza gdy ktoś ma poglądy zbyt śmiałe i zbyt samodzielne.

Kazimierz Łyszczyński urodził się w 1634 r. w Łyszczycach, rodzinnym majątku położonym koło Brześcia, dziś na Białorusi. Ród jego pieczętował się własną odmianą herbu Korczak. Ojciec Kazimierza, Hieronim, walczył w czasie potopu ze Szwedami, a później został podsędkiem ziemskim w Brześciu. Sam Kazimierz w czasie potopu szwedzkiego był dwudziestolatkiem. Z młodzieńczą żarliwością walczył za ojczyznę i nigdy nie odstąpił króla. Walczył ze Szwedami, ze zdradzieckim najazdem Jerzego Rakoczego, bronił Polski przed Moskalami. Gdy po kilku latach sytuacja się uspokoiła, skierował swe kroki… do zakonu jezuitów i przez ponad siedem lat studiował filozofię jako jezuita w Kaliszu, Krakowie i Lwowie. Efektem była dogłębna wiedza filozoficzna. Chyba dlatego w zakonie się nie widział, zrzucił habit i ożenił się. Gdy ojciec został podsędkiem, Kazimierz dostał po nim rangę podstolego mielnickiego. Brał udział w elekcji króla Jana III Sobieskiego. Wszystkie jego zasługi wyliczono, gdy w 1682 r., mając już lat 48, został wybrany przez szlachtę podsędkiem ziemskim brzeskim, czyli wiceprezesem sądu okręgowego. Król bez wahania podpisał nominację, pomny zasług kandydata – patrioty, który był wierny Janowi Kazimierzowi wówczas, gdy sam Sobieski go zdradził.
Łyszczyński zaczął orzekać i wkrótce jego sędziowska niezawisłość stała się widoczna. Sędzia-filozof głosił ideę społeczeństwa bezklasowego, potępiał wyzysk feudalny. A orzekał bardzo niekonwencjonalnie. Ledwie został sędzią, wydał wyrok nakazujący jezuitom zwrócić dwa ogrody, zagarnięte po śmierci mieszczanina z Brześcia Łukasza Mincarewicza, jego krewnym. Wkrótce wydał córkę za swego krewnego, prawdopodobnie stryjecznego brata. Gdy biskup łucki Jan Witwicki potępił go za to, Łyszczyński śmiało odpowiedział, że nic biskupowi do ślubu jego córki, bo małżeństwo to… umowa świecka! Biskup rzucił więc ekskomunikę na Łyszczyńskiego, ale nieskuteczną: Witwicki został akurat awansowany na większe, ale odległe biskupstwo w Poznaniu, a jego następca sprawą się nie interesował. Niekonwencjonalne poglądy podsędka stały się jednak w kościelnych kręgach znane i sympatii kleru mu nie przysparzały.
Dobry zwyczaj, nie pożyczaj. Kazimierz Łyszczyński, życzliwy ludziom, nie przestrzegał tej zasady i pożyczył dość znaczną kwotę sąsiadowi, stolnikowi bracławskiemu Janowi Kazimierzowi Brzosce. Określono tę sumę jako „sto tysięcy fortun” – ileż to mogło być? Brzoska musiał wkraść się w łaski Łyszczyńskiego i bywał w jego rezydencji. Ale po co płacić długi, skoro można nie płacić? Był rok 1687, gdy Brzoska pojawił się u wojewody wileńskiego Kazimierza Jana Sapiehy z donosem na wierzyciela. Wręczył wojewodzie plik papierów, oświadczając, że jako pobożny, prawy katolik nie może milczeć, gdy niejaki Kazimierz Łyszczyński stworzył coś takiego. Oświadczył, że w imię Boże wykradł Łyszczyńskiemu ów plugawy rękopis i przynosi go prawowitej władzy, by coś uczyniła z tak strasznym zbrodniarzem. Sapieha otworzył pakiet i przeczytał tytuł liczącego 265 kart rękopisu. Zamarł z przerażenia: traktat nosił tytuł De non existentia Dei. O nieistnieniu Boga!
Sapieha natychmiast przekazał straszliwe dzieło biskupowi wileńskiemu Konstantemu Brzostowskiemu. Bez wyroku kazał pojmać Łyszczyńskiego i go uwięził, a potem przekazał biskupowi. Nie obchodziło go, że donosiciel, co szlachta dostrzegła i potępiła, po prostu chciał wykręcić się od spłaty długu. Ale taka herezja! Kościelni sędziowie czytali rękopis, żegnając się na wszelki wypadek co stronę. Oto bowiem Łyszczyński na 265 kartach pomieścił potężne, solidnie opracowane dzieło filozoficzne odrzucające istnienie Boga. Przydały się wieloletnie studia u jezuitów. Wywodził, że istnienie Boga wymyślili ludzie. Bezbożni wymyślili Boga, aby inni czcili ich jako jego kapłanów. Straszą innych Bogiem, bo chcą, aby to ich się lękano. Przypisują Bogu rzeczy niemożliwe, atrybuty i określenia przeczące sobie.
Powołują się na boskie prawa, by ciemiężyć innych. Mądrzejsi oszukują prosty lud wymysłem wiary w Boga. Sam lud od pokoleń w to uwierzył i nie chce wyzwolenia w postaci prawdy, sam broni uciemiężenia. Żaden nakaz rozumu nie zmusza człowieka do wiary w Boga. Bóg nie jest bytem rzeczywistym, jest chimerą, istniejącą tylko w umyśle człowieka. A więc Bóg nie istnieje! – brzmiało ostatnie prawdopodobnie zdanie traktatu.
Aresztowanie Łyszczyńskiego nie przeszło bez echa. Podsędek przecież nic nikomu nie zrobił, traktat trzymał u siebie w domu, nie publikował go, a w końcu obowiązywała szlachecka wolność i neminem captivabimus. Obrońcę znalazł w osobie pisarza ziemskiego Ludwika Konstantego Pocieja (nazwisko jest pewne, co do imion stuprocentowej pewności nie ma), swego najbliższego współpracownika z sądu. Pociej zarzucił biskupowi wileńskiemu wprowadzanie inkwizycji w Polsce i domagał się rozpatrzenia sprawy przez sejm. Sprawa Łyszczyńskiego stanęła więc pod koniec 1688 r. na sądzie sejmowym w Warszawie.
Sejm trwał od końca grudnia 1688 r. do początku kwietnia 1689 r., liczył 79 sesji, w tym jedną nadzwyczajną, z czego sprawę Łyszczyńskiego omawiano aż na 19. Właśnie Łyszczyńskiemu poświęcono jedyną sesję nadzwyczajną – 23 stycznia wysłuchano na niej nuncjusza papieskiego. Kilka dni później wojewoda sieradzki Jan Pieniążek wywiódł, że obrady sejmu źle się toczą, gdyż Bóg obraził się na Polskę za ohydnego ateistę.
Pociej jako poseł domagał się, aby Łyszczyńskiego sądził cały sejm. Jednak oskarżyciele, biskupi obawiali się, że przed wydaniem wyroku sejm zostanie zerwany wetem i sprawa się rozmyje. Poza tym oczywiste było, że Pociej broni oskarżonego, zgodnie nie tylko z własnym przekonaniem, ale i z instrukcją sejmiku brzeskiego. Atakował Pocieja zwłaszcza marszałek Stanisław Szczuka, nazywając go uczniem i obrońcą ateisty. Pociej głosił konsekwentnie, że nie broni ateizmu, ale wolności szlacheckiej. Podjęto więc decyzję, że sprawę rozpozna sąd sejmowy, mniej liczny, a przy tym ewentualne weto nie unieważniłoby wyroku. Skierowano w tej sprawie delegację do króla. Jan III Sobieski, który najlepsze lata panowania miał już za sobą, pochwalił posłów za walkę o boski honor i wyraził zgodę.
Obecni na sejmie biskupi jeden po drugim żądali dla ateisty jak najsurowszych kar. Eustachy Katowicz ze Smoleńska, Andrzej Załuski z Kijowa, wreszcie Jan Witwicki z Poznania, który niegdyś ekskomunikował oskarżonego. Biskup chełmiński Kazimierz Opaliński, od lat wrogi królowi Janowi, zaatakował go za sprzyjanie wrogom kościoła: proces ateisty nie toczy się dość szybko, a herezja się pleni! Ponoć sławnemu pogromcy Turków popłynęły łzy z oczu. Na widok tego wojewoda bełski Marek Matczyński omal nie zasiekł biskupa za obrazę majestatu i głośno wołał, aby wszystkich biskupów przegnać do Rzymu.
Biskup inflancki Mikołaj Popławski domagał się, aby sprawę Kazimierza Łyszczyńskiego pozostawić sądowi kościelnemu. Kościelnego wyroku skazującego był pewien, bo… ten już zapadł, a sądowi przewodniczył on sam. Jednak proces ruszył w sejmie. 15 lutego instygator litewski Szymon Kurowicz Zabistowski, długoletni praktyk (oskarżał jeszcze za Władysława IV) wygłosił mowę. Jego wystąpienie jest zapisane i znane z licznych relacji. Długo opisywał straszną zbrodnię człowieka, który zamordował Boga, nazwał go chimerą, niebo uczynił pustym, bluźnił, spotwarzył, czytał księgi zakazane, zajadłą zawziętość przeciwko Bogu okazał. Nic zgubniejszego nad zuchwałą naukę! Jest Bóg! Niech więc umrze ateista! – wołał.
Już po tym przemówieniu, w pierwszych dniach marca przewieziono Kazimierza Łyszczyńskiego z biskupiego więzienia w Wilnie do Warszawy. Łyszczyński nie wyparł się autorstwa dzieła. Gdy jednak poprosił o obrońcę, usłyszał od króla, że go nie dostanie, bo obrońcy ateizmu nie znajdzie. Bronił się więc sam, wywodząc, że dzieła swego nie ukończył, że pisał je dawno, znaleziony rękopis to pierwsza część, a druga miała zawierać argumenty katolika za istnieniem Boga, jako dialog z ateistą. Jednakże pewien teolog odradził mu pisanie takiego dzieła, więc zaprzestał. Po tym wystąpieniu przyznano jednak Łyszczyńskiemu obrońców w osobach panów Ilewicza i Witakowskiego z Litwy.
Skład sądu nie jest znany, bo historyczne zapisy, które go dotyczą, zawierają błędy gramatyczne i nie wiadomo, ilu sędziów w nim zasiadło. Biskupi żądali wydania ateisty sądowi papieskiemu, ale bez skutku. Zeznawał też donosiciel Jan Kazimierz Brzoska, który potwierdził wszystko, co doniósł wojewodzie. Opuścił sejm otoczony powszechną pogardą, adwokat Ilewicz zarzucił mu chciwość i chęć zysku oraz kradzież dzieła. Ale pogarda dla donosiciela to jedno, a ateizm to drugie. Drugi obrońca, Witakowski, bronił Łyszczyńskiego głównie argumentami z prawa kanonicznego, jak odnotowano, bardzo sensownie. W tej fazie procesu padła interesująca informacja: dzieło Łyszczyńskiego miało powstać dawno, bo 15 lat przed procesem. Łyszczyńskiego ateistą uczyniły studia u jezuitów.
Pod koniec lutego zaczęły się głosy co do wyroku. Śmierć, śmierć, śmierć – wołali kolejno biskupi. Różnili się tylko w wyliczeniu tortur, jakie należy skazanemu zadać. I choć poszli za ich głosem także sędziowie świeccy, wyrok nie zapadł jednogłośnie. Wojewoda smoleński, senator Stefan Piaseczyński wywodził, że Łyszczyński już się nawrócił, jego traktat powstał przed laty, a autor nacierpiał się dość, bezprawnie uwięziony ze złamaniem zasady wolności szlacheckiej. Pisarz litewski Andrzej Kazimierz Giełgud, który wcześniej kwestionował prawomocność procesu, argumentował, że nie wolno grzesznika skazywać na karę śmierci, bo to mu uniemożliwi nawrócenie. Natomiast Ludwik Konstanty Pociej podnosił, że nie udowodniono Łyszczyńskiemu winy. Wykazali się wielką odwagą, bo kto bronił Łyszczyńskiego, sam stawał się podejrzany. Wynik głosowania nie jest znany, ale żaden z biskupów nie okazał chrześcijańskiej łaski. Zaś nawet ci świeccy, którzy bronili Łyszczyńskiego, nie bronili prawa do posiadania własnych poglądów i do bycia ateistą.
Wyrok stanowił, że Kazimierz Łyszczyński odwoła swe błędy. Zachował się tekst rewokacji, którą mu napisano. W tekście biskup Mikołaj Popławski, który skazywał Łyszczyńskiego w sądzie kościelnym, tytułowany był przedstawicielem „namiestnika Jezusowego”, czyli papieża. To oznacza, że był reprezentantem Świętej Inkwizycji, sam oskarżał i sam sądził zgodnie z zasadami tej instytucji. Czy więc wyrok na Łyszczyńskiego był wyrokiem inkwizycji wydanym rękami polskiego sejmu? Całkiem możliwe. Z relacji wynika, że ateista sam się nie pokajał, a rewokację odczytywał za niego jakiś ksiądz. 28 marca ogłoszono wyrok śmierci przez spalenie na stosie. Wtedy o „łaskę” poprosili króla dwaj zaciekli wrogowie Łyszczyńskiego, biskupi Witwicki i Popławski. Poprosili o ścięcie bezbożnika przed spaleniem. Miłosierny król zgodził się, a skazany podziękował.
30 marca 1689 r. odbyła się egzekucja. Kat miał najpierw spalić skazanemu prawą rękę wraz z ohydnym dziełem w niej trzymanym, potem zaś sam skazany miał być na stosie żywcem spalony. Połowę dóbr skazanego otrzymać miał zacny donosiciel Brzoska, którego wyrok wychwalał pod niebiosa, połowę skarb królewski, żona zachowywała tylko swoje wiano. Dworek, w którym haniebne dzieło powstało, z ziemią należało zrównać. Ale jak przebiegła egzekucja, nie ma pewności. Biskup kijowski Andrzej Załuski z satysfakcją opisywał w liście, jak skazanemu kat wyrwał język, potem spalił mu rękę z dziełem, wreszcie spalono na stosie umęczonego skazańca. Jest to jedyny zachowany opis egzekucji. Czy zatem Łyszczyńskiemu istotnie przed spaleniem z łaski króla ścięto głowę? Może nie, a może rozgłoszenie niesłusznego aktu litości wobec takiego monstrum – bo tak zwał Łyszczyńskiego biskup – jego eminencja uznał za niewychowawcze…
Rękopisy nie płoną – napisał Michaił Bułhakow w Mistrzu i Małgorzacie. Niestety, płoną. Z dzieła Łyszczyńskiego, spalonego na stosie wraz z autorem, pozostało pięć fragmentów, które zacytował w swojej mowie instygator Zabistowski. Łącznie dwanaście zdań. A jednak owe dwanaście zdań naukowcy analizują na wszelkie sposoby, próbując odtworzyć sposób myślenia polskiego filozofa, który jako jeden z pierwszych na świecie odważył się napisać rozprawę naukową negującą istnienie Boga.
Kazimierz Łyszczyński przez wiele lat po śmierci nadal był wyklęty. Wspominali go tylko nieliczni. Tadeusz Miciński, zapomniany dziś pisarz, przyjaciel innych śmiałych twórców – Witkacego, Przybyszewskiego, Karola Szymanowskiego – w mistycznej powieści z 1910 r. Nietota, Księga tajemna Tatr przywołał Łyszczyńskiego i jego haniebny proces. Tęsknił bowiem za słowiańską kulturą i ukazywał Polskę jako dużo starszą niż tylko zrodzona w dacie chrztu Mieszka I. Jednak wstydliwa karta z dziejów Polski i kościoła dla większości nie była wygodna. Wydawałoby się, że męczennik ateizmu był idealnym kandydatem na sztandary w komunistycznej PRL. Tak się jednak nie stało, być może dlatego, że Kazimierz Łyszczyński pochodził z Brześcia, a dla propagandy PRL Brześć przecież „zawsze” należał do Związku Sowieckiego. Właśnie na Białorusi, uczczono więc 375 rocznicę urodzin Łyszczyńskiego… znaczkiem pocztowym.
Giordano Bruno, który poszedł dobrowolnie na stos za wierność nauce, ma pomnik w Rzymie – na placu, na którym go spalono i opodal rezydencji papieża, którego poprzednik kazał go spalić. Polskiego Giordano Bruno przypomniano dopiero w obecnej Polsce. Kazimierz Łyszczyński był patronem Internetowej Listy Ateistów i Agnostyków, jego imię nosi fundacja polskich racjonalistów. Uczcił Łyszczyńskiego profesor Uniwersytetu Szczecińskiego Jerzy Kochan: swojej historii filozofów ateistów nadał tytuł De non existentia Dei. Dla polskich ateistów jest duchowym ojcem. Ale ich ortodoksyjni przeciwnicy złośliwie nazywają go świętym ateistów i deprecjonują jako dziwaka. Wielu o nim pisze, lecz oficjalną Polskę uwiera jak niechciany wyrzut sumienia. Czy sędzia i wykształcony filozof, spalony na stosie za niesłuszny (również zdaniem współcześnie rządzących) światopogląd, doczeka się kiedykolwiek uznania jak Giordano Bruno? Czy zostanie upamiętniony? Czy pozostanie cieszyć się, że dziś ateistów (i sędziów też) przynajmniej na stosach nie palą? Bo księgi owszem, znowu na stosach płoną…