Temat tzw. aplikacji uniwersyteckiej (bo samo określenie obarczone jest już pewnym błędem logicznym, o czym dalej), wywołany został w sposób zupełnie sztuczny oraz w zasadzie – nie bardzo wiadomo z jakiego powodu.
Inicjatorem tego typu rozwiązania nie były środowiska akademickie, które – jakby się mogło prima facie wydawać – miałby być zainteresowane tego rodzaju formułą kształcenia, ani absolwenci wydziałów prawa, którzy nawet po pobieżnej lekturze ustaw samorządowych, dostrzegają wystarczająco szerokie możliwości uzyskania prawa do wykonywania zawodu radcy prawnego lub adwokata poprzez tzw. ścieżki poza aplikacyjne. Pomysł pojawił się natomiast w ministerstwie sprawiedliwości, które pomimo wielości postawionych przed sobą, trudnych wyzwań zmierzających do zmian wymiaru sprawiedliwości, postanowiło przedstawić kolejną koncepcję – o zupełnie trzeciorzędnym znaczeniu w kontekście reformy. Upublicznione przez ministerstwo, zupełnie bez światła jupiterów pomysły, niczym balonik, niepotrzebnie napompowały same samorządy, ochoczo przystępując do potępiania w czambuł takich rozwiązań, jako uderzających w istotę samorządności. Trudno się z tą argumentacją nie zgodzić, bowiem każda próba ograniczenia wpływu samorządu na edukację adeptów zawodu radcy prawnego czy adwokata, nawet poprzez otwarcie kolejnej poza aplikacyjnej ścieżki dostępu do zawodu (a zdaje się z tym mamy do czynienia w przypadku tzw. aplikacji uniwersyteckiej), powinna budzić sprzeciw. Taka rola oraz powinność samorządu, więc wszystkim gorliwym sprzeciwom w tej materii, wyrażanym w różnych formach, jak i piewcom tego, jak świetnie realizowane jest kształcenie aplikacyjne, nie sposób odmówić racji. Może jednak tylko należałoby spojrzeć na sprawę nieco inaczej i w miejsce generowania zbędnych emocji – zastanowić się co ma właściwie uniwersytet do aplikacji i w zasadzie – dlaczego samorząd miałby się obawiać jakiejś „konkurencji” w tym zakresie?
Powszechnie wiadomo każdemu, kto aplikację ukończył lub chociaż odbywał, że formuła jej prowadzenia przez samorządy, na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat, ulegała permanentnym zmianom. Poczynając od gruntownej reformy systemu naboru (niegdyś w całości uzależnionego wyłącznie od decyzji co do ilości aplikantów, podejmowanych przez samorząd, co rodziło słuszne zarzuty o nepotyzm), a skończywszy na obecnym modelu, w którym jedynym determinantem stała się liczba punktów uzyskanych na teście (co przy jednoczesnej rezygnacji z części ustnej egzaminu powoduje, że miarą sukcesu stał się łut szczęścia), kształcenie przez samorząd aplikantów ulegało przeobrażeniom. Koniecznym stało się ciągłe dostosowywanie modelu kształcenia adeptów wolnych zawodów do zwiększonej ilości aplikantów, borykając się jednocześnie z problemami związanymi z organizacją – jakże istotnych, a może nawet najważniejszych, podczas aplikacji – praktyk w organach wymiaru sprawiedliwości. W ten sposób osiągnęliśmy stan obecny, w którym jako samorząd staramy się zapewnić, na miarę możliwości, każdej z izb (bowiem system kształcenia jest zdecentralizowany), jak najlepszą obsadę osób prowadzących zajęcia, których dydaktyczne wysiłki podlegają ankietowaniu oraz warunki umożliwiające nabycie praktycznych umiejętności wykonywania zawodu. Wsłuchujemy się przy tym w oczekiwania aplikantów, głosy radców prawnych, będących ich patronami oraz pracodawcami, starając się wypracować mniej lub bardziej satysfakcjonujący wszystkich kompromis. Aplikacja i proces kształcenia podczas niej żyją, podlegają dynamicznym zmianom, wychodzą naprzeciw pojawiającym się potrzebom, a co najważniejsze – nie służą li tylko przygotowaniu do zdania egzaminu radcowskiego (skądinąd od czasu pozbawienia go części ustnej jakże mniej wymagającego od zdającego), ale również umożliwiają stawianie pierwszych kroków w wykonywaniu wolnego zawodu, choć doskonale wiemy, że to stąpanie po polu minowym zwanym obecną legislacją.
Powstaje pytanie – skąd zatem pomysł na stworzenie alternatywy względem ugruntowanego i konsekwentnie realizowanego przez samorządy prawnicze zobowiązania do kształcenia adeptów wolnego zawodu? Zdaje się z braku wyobraźni i kompleksowej wizji tego, jak owo kształcenie miałoby modelowo wyglądać, co najlepiej wiedzą sami aplikanci – odnoście ich potrzeb jako beneficjentów procesu dydaktycznego oraz samorząd – w zakresie organizacji tego modelu kształcenia. Jedynie współpraca w tym zakresie zainteresowanych stron doprowadzi do wprowadzenia rozwiązań je zadowalających i zakładam, że w izbach, w których ma ona miejsce, z kształcenia aplikacyjnego wszyscy są zadowoleni. Koncepcja tzw. aplikacji uniwersyteckiej to w istocie nic innego jak stworzenie kolejnej alternatywnej, poza aplikacyjnej ścieżki dostępu do zawodu, zbliżonej do istniejącej w ustawie możliwości przystąpienia do egzaminu radcowskiego przez osoby, które po ukończeniu wyższych studiów prawniczych przez określony czas, wykonywały na podstawie umowy o pracę lub umowy cywilnoprawnej, wymagające wiedzy prawniczej czynności bezpośrednio związane ze świadczeniem pomocy prawnej przez radcę prawnego. Różnica sprowadza się jedynie do tego, że w przywołanym przypadku, za dopuszczeniem do egzaminu przemawia jednak pewna praktyka, a w sytuacji tzw. aplikacji uniwersyteckiej, legitymizację miałby stanowić kolejny kurs akademicki. Co ma zatem uniwersytet do aplikacji… otóż kompletnie nic i może niech tak pozostanie, a każdy skupi się na swojej dotychczasowej misji – uniwersytet na studentach, a samorząd na aplikantach. To raczej tu przydałoby się podjąć próbę stworzenia ram współpracy, która pozwoliłaby na jeszcze lepsze przygotowanie studentów do aplikacji, co obecnie jest realnym i dostrzegalnym problemem.
Z pewnością pojawienie się pomysłu na tzw. aplikację uniwersytecką spowodował jeden pozytywny efekt. Zarówno radcowie prawni jak i adwokaci po raz kolejny, bowiem tego rodzaju monitoring prowadzony jest na bieżąco, przyjrzą się w jaki jeszcze sposób można szkolenie aplikantów usprawnić, uczynić je efektywniejszym i bardziej przygotowującym do samodzielnego wykonywania zawodu. Nawet zatem jeśli pomysł tzw. aplikacji uniwersyteckiej zostanie wprowadzony w życie, w co wątpię, jakiejś specjalnej konkurencji ze strony uniwersytetów raczej bym się nie spodziewał. Absolwenci studiów prawniczych dokładnie wiedzą czego chcą i w jaki sposób to najbardziej efektywnie osiągnąć, więc pomoc ustawodawcy w tym zakresie wydaje się zupełnie zbędna.