Odzyskanie niepodległości przez Polskę pociągnęło za sobą między innymi konieczność zorganizowania polskiej policji. Jeśli chodzi o kadrę, większych problemów w tym względzie nie było. Policje polityczne zaborców tworzyli oczywiście Rosjanie, Niemcy i Austriacy, ale wśród normalnych policjantów kryminalnych było wielu Polaków. Mało kto dziś wie, że znane określenie „glina” bynajmniej nie było obraźliwe, a sympatyczne: pochodzi od nazwiska Augustyna Glińskiego, który już w czasach napoleońskich zorganizował policję Księstwa Warszawskiego i był wręcz uwielbiany w Warszawie jako człowiek prawy i bezlitosny dla przestępców.
Ludwik Kurnatowski, któremu sławę przyniosła sprawa Bohdana Ronikiera, w czasie I wojny światowej był policjantem w Moskwie, a potem wrócił do Polski i został oficerem Urzędu Śledczego w Warszawie. Był tam zastępcą naczelnika i głównym śledczym. I oczywiście jemu powierzono śledztwo w głośnej sprawie, która wstrząsnęła opinią publiczną na początku 1922 r.
4 lutego 1922 r. przed północą na komisariat policji w Piasecznie dotarła wiadomość o makabrycznej zbrodni popełnionej w pobliskim Skolimowie, w młynie. Skolimów, niegdyś odrębna wieś, włączony został niedawno w granice Konstancina. Właściciele młyna w Skolimowie, Maria i Stanisław Regielowie wraz z córką Stefanią wrócili wieczorem z Warszawy wilanowską wąskotorówką. Gdy doszli do domu, zastali w środku straszny widok: obok siebie leżały zwłoki kilku pomordowanych osób, słychać było jęki rannych, ktoś dawał znaki z ukrycia. Natychmiast zawiadomili policję, zaczęli szukać ocalałych. Tymczasem policja w Piasecznie nie miała zbytnio ochoty zająć się sprawą. Przez kilka godzin policjanci, którzy w komisariacie nie mieli nawet telefonu, nie ruszyli się z miejsca, co potem szeroko opisywała prasa. Dopiero rano wiadomość dotarła do Warszawy i na miejsce zbrodni przybył Ludwik Kurnatowski z ekipą Urzędu Śledczego. Zarządził obławę, ale było już za późno.
Na miejscu zbrodni znaleziono zwłoki pięciu osób i cztery ocalałe ofiary napadu. Można było więc ustalić przebieg zdarzenia. Bandyci wtargnęli do młyna około ósmej wieczorem, wyłamując okno. Mieli broń palną. Od razu zastraszyli wszystkich, żądając pieniędzy. Dwuletnia córeczka młynarzy przetrwała napad, schowana w pościeli. Służąca i ośmioletni Henio, syn młynarzy, schowali się pod łóżkiem. Jeden z bandytów strzelił do chłopca, który został ranny w twarz, ale przeżył.
Przestępcy początkowo nie znaleźli pieniędzy. Zaczęli więc torturować ofiary. Maltretowali córkę Regielów, osiemnastoletnią Zofię i jej stryja Antoniego oraz dwóch czeladników młynarskich. Łamali Regielom ręce i nogi, walili krzesłami i drągami, dźgali bagnetem. Krzyki ofiar ściągnęły na miejsce Aleksandra Kraszewskiego, mieszkającego obok kominiarza. Przybiegł z pomocą i zaraz zginął. Bandyci zdemolowali dom, porozbijali w poszukiwaniu pieniędzy wszystko, co mieli w zasięgu. Szaleli po młynie przez ponad dwie godziny. Znaleźli milion polskich marek, co było sumą znaczną, gdyż szalejąca inflacja miała dopiero nadejść. Nadto zabrali sto pięćdziesiąt srebrnych rublówek i złoty zegarek. Potem wymordowali zmaltretowane ofiary, zabijając Zofię i Antoniego Regielów oraz czeladników Orzechowskiego i Winiarka. Ostatnią osobą obecną w domu był student Antoni Małek, korepetytor. Bandyci strzelili do niego, Małek upadł i udawał martwego. Przeżył.

Nikt z ocalałych nie był w stanie dokładniej opisać przestępców: służąca ich prawie nie widziała, ranny Małek i ośmioletni Henio nawet nie próbowali im się przyglądać. Napadnięci podali tylko, że bandyci strasznie szaleli i byli pijani. Ekipa Kurnatowskiego zaczęła więc szukać innych świadków i okazało się, że krwawa jatka we młynie była już drugim napadem tego samego dnia. Około szóstej po południu bandyci wtargnęli do willi „Zofiówka”, którą właściciel udostępnił swojemu bratu, inżynierowi Maurycemu Flaumowi i jego rodzinie. Flaumowie wrócili właśnie z Ameryki. Bandyci sterroryzowali stróża, a potem resztę mieszkańców, sprowadzili wszystkich do piwnicy, tam związali i zamknęli. Obrabowali dom, zabierając sto pięćdziesiąt tysięcy marek, obrączkę, dwa zegarki i futro. Wypili dużo alkoholu, zjedli, co im w ręce wpadło i potem do młyna wtargnęli już pijani i rozszaleli, strzelali bez opamiętania.
Kurnatowski doszedł do wniosku, że ktoś musiał wskazać przestępcom obie posiadłości w Skolimowie jako warte napadu. Polecił więc szukać świadków i śladów pod tym kątem. Od razu znalazł się mieszkaniec Skolimowa Roman Grzęda. Zeznał, że w czasie napadu widział obok domu Regielów Kazimierza Krasnodębskiego, młodego sąsiada Regielów, z dziewczyną: obydwoje na widok przechodnia nagle uciekli. Później zaś idący do pociągu Grzęda słyszał z daleka krzyki z młyna. Natomiast od rodziny Flaumów policjanci dowiedzieli się, że gdy w dniu napadu przybyli oni rano do Skolimowa, to z pociągu do willi zawiózł ich dorabiający sobie u właściciela „Zofiówki” Franciszek Krasnodębski, ojciec Kazimierza. A przecież wiedzą sąsiedzi, na czym kto siedzi.
Kurnatowski i jego ekipa śledcza stwierdzili, że tego rodzaju napady kojarzyć trzeba z bandą niejakiego Walentego Góralskiego, siejącą grozę na południowym Mazowszu. Walenty Góralski był dezerterem z wojska. Bandę zorganizował pod koniec 1918 roku. Jego prawą ręką był Stefan Mańkowski, a poza tym w skład grupy weszli brat Stefana – Wojciech, Michał Cempel, Mieczysław Dzięciołowski, Józef Rosiak, Wojciech Bonikowski i Walery Galas. Banda działała w takim składzie przez prawie dwa lata. Świeżo odrodzona Polska toczyła ciężką wojnę z Rosją Sowiecką i wszystkie siły szły na obronę kraju. Policja miała ograniczone możliwości, a to z kolei pociągało za sobą zniechęcenie funkcjonariuszy i degrengoladę.
Banda tymczasem rosła. Dołączyli do niej dwaj bracia Góralskiego – Bronisław i Teodor, bracia Wawrzyniec i Jakub Dominowscy, Jan Feliksiak, bracia Sylwester i Franciszek Gosiowie, Józef Lewandowski, Edward Markowski, Bolesław Rybicki, Jan Gnoiński, Tadeusz Krasnodębski. Nie byli to zresztą biedacy, Dominowscy i Feliksiak byli nieźle sytuowanymi gospodarzami, ale w trudnych czasach bardziej kusił ich rabunek. Gnoiński był fryzjerem, Lewandowski odlewnikiem w Żyrardowie. Niepoślednim członkiem bandy była kochanka herszta, 20-letnia Emilia Maruszczyk, pochodząca spod Będzina. W szczytowym okresie grupa liczyła około 30 członków i miała duży zasób broni palnej, finalnie – już po rozbiciu grupy – naliczono 57 przestępców, którzy przewinęli się przez jej szeregi. Działali generalnie z dala i od Warszawy, i od Łodzi, na wsiach, wybierając obszary, gdzie miasta były mniejsze, a policja słabsza: Grójec, Rawa Mazowiecka, Skierniewice, Opoczno. Do Warszawy długo się nie zbliżali. Krwawy napad w Skolimowie ściągnął im na głowę warszawski Urząd Śledczy i jego gwiazdę, Ludwika Kurnatowskiego, dla którego ujęcie sprawców mordu stało się sprawą honoru.
Policja miała swoich informatorów i udało się ustalić, że w okresie poprzedzającym zbrodnię wspólników do dokonania rozboju poszukiwał Józef Lewandowski. Policjanci zaczęli go szukać, znaleźli i nieco w ciemno aresztowali jego oraz jego kochankę. Liczyli zarówno na to, że zatrzymani kogoś sypną, jak też na ewentualne grypsy i próby przekazania informacji przez współwięźniów, w istocie konfidentów. Z kolei inny informator ustalił, że pewna kobieta dostała po napadzie w Skolimowie od swojego kochanka, typa spod ciemnej gwiazdy, zegarek. Aresztowano ją, zegarek pochodził z napadu. Teraz pozostało czekać, aż wyśle jakiś gryps. I sprawdziło się. Aresztowani ostrzegali Tadeusza Krasnodębskiego, brata Franciszka. Oczywiste stało się dla policjantów, że to on sprowadził bandytów do Skolimowa. Wiedział zarówno o bogactwie Regielów, sąsiadów brata, jak i mógł wiedzieć o rodzinie Flaumów, którą jego brat przywoził z dworca do willi.
Skoro wiadomo było, że mordercy to banda Góralskiego, ludzie Kurnatowskiego zaczęli deptać bandytom po piętach. Postawili całą policję południowego Mazowsza w stan pogotowia, ostro polecając im łapać i zatrzymywać wszystkich podejrzanych o związki z bandą. Grupa tymczasem działała dalej. Na szczęście nie zawsze z powodzeniem. Podczas napadu na młyn w Lesznowoli ponieśli dotkliwą porażkę: napadnięci mieli broń i zastrzelili jednego z bandytów. Policjanci zidentyfikowali zwłoki Teodora Góralskiego. Wiadomo więc było, w jakim rejonie banda grasuje.
Po śmierci brata Walenty Góralski przemieścił się jednak dalej od Warszawy, w stronę Łodzi. 23 sierpnia banda dokonała napadu na dwór rodziny Sulikowskich w Popieniu koło Brzezin. Napadnięci ocaleli i rozpoznali bandytów na fotografiach: poza hersztem rozboju dokonali Stefan Mańkowski, bracia Gosiowie, Wawrzyniec Dominowski i Emilia Maruszczyk. 1 września policyjny wywiadowca Wacław Gąsik ustalił, że banda ma kryjówkę na terenie gospodarstwa Gustawa Szulca, Niemca z pochodzenia. Następnego dnia policjanci dokonali najazdu na gospodarstwo. Nakryli tam braci Gosiów: Szczepan zastrzelił się, a Franciszek wyrwał się z okrążenia i zdołał zbiec. Policja znalazła łupy z Popienia. Aresztowano ukrywających bandę Gustawa Szulca i jego syna Ottona, a Gąsik sprytnie podszedł 10-letniego młodszego syna Szulca i wydobył z niego dalsze informacje. Postanowiono wówczas wypłoszyć bandytów z zamieszkałych okolic.
5 października Walenty Góralski i Emilia Maruszczyk usiłowali ukryć się u rodziny Góralskiego w Koluszkach. Policja podjęła próbę ujęcia zbira, ale była to noc i bandyta zbiegł. Pięć dni później wrócił i zastrzelił swego kuzyna Stanisława Kaczmarka, którego podejrzewał o wydanie go policji. Jednak Ludwik Kurnatowski i jego ludzie doszli do wniosku, że morderca wróci ponownie do Koluszek i skierowali tam kilku agentów. Warto było: 18 października wytropili oni znowu Góralskiego.
Ścigany uciekł na dworzec kolejowy w Koluszkach. Policjanci zdołali go otoczyć. Po próbie przebicia się i trwającej około dwóch godzin strzelaninie, ranny bandyta został ujęty. Następnego dnia policjanci ruszyli do aresztowań. Ujęto łącznie 20 ludzi podejrzanych o przynależność do siatki Góralskiego. Śledztwo było właściwie skończone, bo znaleziono mnóstwo łupów. 20 października pod komisariat w Brzezinach podjechała furmanką Emilia Maruszczyk i tu trzykrotnie strzeliła do siebie z pistoletu. Nie zginęła od razu, w szpitalu opisała jeszcze niektóre wyczyny bandy Góralskiego, a zmarła po niespełna miesiącu. Walenty Góralski stanął zaś przed sądem doraźnym w Łodzi. Został skazany na karę śmierci i rozstrzelany w listopadzie 1922 r.
W maju 1923 r. w Warszawie sądzeni byli pozostali sprawcy zbrodni w Skolimowie. Większość bandytów z grupy Góralskiego już wtedy nie żyła, zginęli w walce z policją lub zostali skazani przez sądy doraźne. W trakcie procesu ustalono więcej szczegółów co do obu napadów, gdy aresztowani przestępcy zaczęli mówić. W obu wzięli udział Walenty i Teodor Góralscy, Bolesław Rybicki (ci trzej w czasie procesu już nie żyli), Tadeusz Krasnodębski, Jan Gnoiński i Józef Lewandowski. Tadeusz Krasnodębski sprowadził swoich kompanów do domu brata Franciszka, aby dokonać stąd napadu na młyn Regielów. Wówczas Franciszek powiedział bratu i jego towarzyszom o rodzinie inżyniera Flauma, który właśnie wprowadził się do willi „Zofiówka”. Bandyci natychmiast skorzystali z okazji i przed pójściem do młyna poszli napaść na reemigrantów z Ameryki. Tam jednak po udanym rabunku upili się i we młynie działali już pijani, bez żadnych zahamowań.
Tadeusz Krasnodębski, Jan Gnoiński i Józef Lewandowski przyznali się do udziału w rozboju, ale żaden z nich nie przyznał się do żadnego zabójstwa. Jak łatwo się domyślić, winę za mord zrzucali na swoich nieżyjących kompanów. Te tłumaczenia nie pomogły, wszyscy trzej skazani zostali na karę śmierci. Sąd uniewinnił Franciszka Krasnodębskiego, któremu nie przypisano umyślnego pomocnictwa. Kazimierz Krasnodębski podejrzewany był o to, że stał na czatach, ale dowodów nie było i nie stanął przed sądem. Prezydent odmówił ułaskawienia zabójców i w lutym 1924 r. cała trójka poszła pod mur straceń.
Zbrodnia w Skolimowie obrosła legendą. Powszechnie opowiadano historię, że podczas rozboju Zofia Regiel błagała swego narzeczonego, jednego z bandytów, o litość, wyciągała ku niemu ręce, ten zaś je odrąbał, a potem udawał rozpacz na pogrzebie narzeczonej. Oczywiście żaden z napastników nie był narzeczonym Regielówny. Scena ta, choć nieprawdziwa, stała się tak znana, że nawet Stefan Żeromski wspomniał skolimowską masakrę w „Przedwiośniu” i zacytował tę opowieść.
Rzetelniej opisał sprawę sam Ludwik Kurnatowski, gdy nie był już w służbie. A pożegnał się z nią w okolicznościach niezwykłych. W 1926 r. pogrążył go podwładny i bliski współpracownik, znany i skuteczny detektyw, ale przy tym wyjątkowy samochwał, Daniel Bachrach. Nazywany „polskim Sherlockiem Holmesem” policjant, który miał za sobą kontraktową służbę w miejskiej policji w Londynie przed I wojną światową, został oskarżony o kierowanie szajką fałszerzy paszportów. „Po godzinach” miał załatwiać poszukiwanym paszporty, a ci uciekali dzięki nim za granicę. Po wykryciu afery Francja deportowała do Polski około dwustu posiadaczy takich paszportów. Cień podejrzeń padł też na Ludwika Kurnatowskiego, który w dodatku wyjechał nagle do Wolnego Miasta Gdańska. Tam został odnaleziony i bez oporu wrócił do Warszawy. Nie aresztowano go – zwolniono go za kaucją, ale posypały się na niego oskarżenia o łapówkarstwo, głównie ze strony „wdzięcznych klientów”, których zaprowadził za kratki, a także ich rodzin. W chórze tym niepoślednią rolę odgrywał znany nam Bohdan Ronikier, też przecież „niesłusznie skazany” za sprawą słynnego detektywa.
Ludwik Kurnatowski został uniewinniony ze wszystkich zarzutów, wybronił się sam, nikt go przed wydaniem wyroku nie ułaskawił. Niemniej był już koło sześćdziesiątki i do służby nie wrócił, przeszedł na emeryturę i zabrał się za pisanie wspomnień, które z powodzeniem wydawał. Zmarł w czasie okupacji. Co ciekawe, wywinął się także wyrzucony dyscyplinarnie z policji Daniel Bachrach, tyle, że po kilkuletniej walce przed sądami, przed którymi oskarżano go o fałszerstwa, przemyt, a nawet szpiegostwo. Podobnie jak szef, dorabiał sobie potem wydawaniem wspomnień detektywistycznych. Wspomnienia Kurnatowskiego i Bachracha w ostatnich latach zostały nawet wznowione. Cóż, gdy Sherlock Holmes nie ma pod ręką doktora Watsona, musi pisać sam. Poza tym nikt o nas tak ładnie nie napisze, jak my sami.
Młyn śmierci w Skolimowie zaś nadal istnieje. Opodal umieszczono kapliczkę poświęconą ofiarom zbrodni. Budynek przechodził z rąk do rąk, przestał być młynem, w końcu stał się stylową karczmą. Obecnie ponoć nie ma właściciela i nie działa. Nie odnotowano, czy straszą w nim duchy. A powinny.