Jeszcze w Polsce nikomu się o kartach nie śniło, gdy nad Renem i Sekwaną ludźmi owładnęła szulerska namiętność. Nie ominęła ona dostojników kościelnych, tak że w roku 1379 włoski franciszkanin św. Bernardyn ze Sjeny klątwą wyłączył ze społeczności tych, który zapomniawszy godzin modlitwy, tracili czas na grę.
Powiedz mi, co są ludzie, co ten nasz świat znaczy,
jeżeli nie szulernią mieszkaną od graczy– Franciszek Zabłocki
Pierwsza wzmianka o kartach w naszym kraju pochodzi z kręgu Akademii Krakowskiej. Zwięzły zakaz ich używania zawarty był w artykule De ludorum abstinenta, ogłoszonych w 1456 ustawach dotyczących bursy „Jeruzalem”. Na pierwszego władcę karciarza nie musieliśmy długo czekać. Był nim Zygmunt Stary. Już na przełomie wieków XV i XVI krakowscy rzemieślnicy wpisywali do ksiąg grodzkich umiejętność robienia kart. Pierwszymi byli Paweł Czipser i Hanusz z Bolesławia. Przy ich nazwiskach napisano z niemieckiego „Kartenmacher” lub z łacińskiego „Cartavius”. W drugiej połowie XVI wieku pod murami Krakowa funkcjonowało już około czterdziestu warsztatów robiących karty do gry. Z czasem pojawił się Poznań i Michał Eldsner, który w miejscu zwanym Spuszna Gać, uzyskał od rady miejskiej przywilej monopolisty w tym zakresie. Wspomniany już Zygmunt Stary grywał w karty hazardowo z senatorami we fluksa (odpowiednik „koloru” w pokerze). Czytamy o tej grze w wydanym w 1781 r. „Fircyku w zalotach” Franciszka Zabłockiego.
W Paryżu w roku 1499 Lefevre d’ Etaples, chytry pedagog, uczył na kartach tajników matematyki. Franciszkanin Tomasz Murnel z urodzenia Niemiec, typowy akademicki włóczykij w wydanym w 1508 r. dziele Chartiludium Logices tłumaczył z kolei na kartach prawa logiki. Co oczywiste, oszustwo zawsze towarzyszyło hazardowi. Grywano także w turmę, o której wspominał Mikołaj Rej w Krótkiej rozprawie czy rusa „wielce dla sakiewek niebezpiecznego”. Gdy zabrakło dukatów płacono kosztownościami. Henryk Walezy, który nie znał polskiego, a w niemieckim i łacinie był nader słaby, przegrywał duże sumy do swych francuskich przyjaciół „wyprowadzając jak mówiono w ten sposób pieniądze z Polski”. Czarno-biały drzeworyt barwiono farbami najczęściej zielonymi i czerwonymi, stąd karty zwano pisanymi. Było ich po dziewięć w „każdej maści” – „winie”, „czerwieni”, „dzwonkach”, czy „bańkach zwanych także żołędziami”. W miejsce dam byli rycerze, a giermkowie byli protoplastami waletów. Znaki maści (koloru) tym pierwszym, by uniknąć pomyłek, malowano u góry, tym drugim – u nóg, zwąc ich „niżnikami”.
W początkach XIX wieku zbieracz narodowych pamiątek Józef Maksymilian hr. Ossoliński wspomina, że waleta treflowego zwano „dupkiem żołędnym”, co było synonimem człowieka niezaradnego. Nazwy gry były różne, ale wrażliwy na przemiany języka Jakub Kazimierz Haur operował prawie współczesnym określeniem „gra w karty”. Za jego życia pojawiły się w Polsce karty „francuskie”. To twór Ludwika XIV, który mawiał „Państwo to ja” i decydował nie tylko o długości peruk, ale i o ozdobach karet. Stawkami w grze w Wersalu były nie tylko kufry złota, ale całe wsie czy folwarki. Talia liczyła wówczas pięćdziesiąt dwie karty, „wino” zamieniło się w „pik”, „czerwień” w „kiery”, „bunie lub dzwonki” w „karo”, a „żołądź” w „trefle”. Rycerza zastąpiła dama w krynolinie z muszką na pudrowanej twarzy, a „niżnik” stał się waletem. Kontusz zamieniono na frak, tytuł ojcowski na monsier le comte, karty tasowano, a w licytacjach pojawiły się słowa „pas” i „atut”. Staropolskie wziętki nazwano „lewami”.
Na przełomie XVII i XVIII wieku siadano także do reversu z późniejszą odmianą chapanki lub lombry. Polegało to na wzięciu przez jednego gracza wszystkich lew. Na dwór Jana III Sobieskiego zawitał łowczy litewski Franciszek Michał Denhoff, który przywiózł nową grę zwaną basetą. Hrabia Oxenstiern, syn gubernatora Warszawy z czasów potopu, grając w nią z rezydentem brandenburskim Wernerem w pokojach królowej Marysieńki, na jedną kartę wygrał trzynaście tysięcy bitych talarów (odpowiednik 280 kg srebra).
Grywano w Faraona. Początkowo stawki pieniężne kładziono na karcie odkrytej, z czasem na karcie odwróconej do góry koszulką. Do tej gry zasiadała dowolna ilość osób. Bankier układał na stole dukaty, tasował karty, a wokół siedzieli grający przeciwko niemu. Zwano ich poniterami. Ze swojej talii wyjmowali jedną kartę i kładli na niej stawkę. Bankier odkrywał swoje karty, kładąc kolejno po prawej i lewej stronie, aż do wyczerpania talii. Karty po stronie prawej były wygraną bankiera, po lewej poniterów. Jeżeli zatem grający położył dukata przed sobą na siódemkę pik, a w talii bankiera była ona po prawej stronie, tracił pieniądze. Nie będę opisywał szczegółów tego hazardu, ale była tam i gra na parol (załamania rogów karty), ale także możliwość odstąpienia od niej w każdej fazie gry. Zasadą bankiera jako zawodowego szulera było oszustwo, którego zręczność i talent zasługiwały na podziw. Głównie chodziło o naznaczenie pięćdziesięciu dwóch kart ledwo dostrzegalnym nakłuciem lub uzupełnieniem ornamentu, aby w momencie odsłonienia rozpoznać je bezbłędnie.
Mniejszą popularnością cieszył się kwindecz, wymagający jednak dużych umiejętności i większej grupy grających. Tak jak w tańcu robił w Polsce karierę polonez, tak w kartach z czasem mariasz. Pamiętamy go ze strof „Pana Tadeusza”. Był zwykły, szlifowany (bez siódemek, ósemek i dziewiątek), a także ślepy, gdzie o kolorze atutowym decydowała nie ostatnia karta, ale jeden z graczy. Nie była to gra hazardowa, podobnie jak wist z licytacją, z kajeną czy szlifowany zwany też à la Pampadur grany 32 kartami. W wista grało Księstwo Warszawskie, Królestwo Kongresowe, a epoka biedermeieru wprowadziła go do mieszczańskich saloników. Grano także w preferansa, bostona, gieryłasza i wołoszyna. W tym okresie, kto przestrzegał zasad panującej mody, miał dwie możliwości wyboru: wist albo szaleńczy hazard z Faraonem. Za czasów panowania Augusta III Sasa Warszawę ogarnął szał redutowy. To publiczne bale z płatnym wstępem, które wabiły magnatów i pospólstwo. Maseczki na twarzy zwano larwami. Jak wspominał ksiądz Jędrzej Kitowicz (znany nam z doskonałości wigilijnych i wielkanocnych), zabawa była trojaka: taniec, gra w karty i przypatrywanie się jedni drugim. W czasie tych spotkań wyróżniał się generał Jan Rozdrażewski, doskonały karciarz i szuler. Urodził się chudopachołkiem, a życia dokonał z posiadłościami, których wartość liczono w milionach.
Powoli Polska wchodziła w czasy, gdy fortuny z kart nikogo już ani nie zadziwiały, ani nie gorszyły. Podskarbi Wielki Koronny i marszałek Sejmu rozbiorowego Adam Poniński był, jak mawiano, zawodowym oszustem karcianym. Ale w tragicznych dziejach ostatnich lat Rzeczypospolitej zapisał swoje nazwisko w sposób budzący szacunek i patriotyczną odwagę. Gdy został skazany na banicję i pozbawiony wszelkich godności pojechał do Jass służyć Aleksandrowiczowi Potiomkinowi faworytowi Katarzyny Wielkiej. Podpisywał się „Niegdyś książę Poniński, wierny jego królewskiej Mości minister”. Zabrakło więc w Warszawie jednego ze starych szulerów. Powrócił On z czasem do wszystkich godności i po dniach Targowicy zostawił po sobie najlepszą pamięć. Jak pisał Ignacy Krasicki w Graczu: kto posiadł sztukę szulerską, nie musiał troszczyć się już o codzienny byt.
Hazardowi oddawali się także duchowni biskup Antoni Okęcki i książę biskup Ignacy Masalski. Szuler generał Kajetan Miączyński, który go ograł, jak głosi anegdota, poprosił jeszcze o błogosławieństwo. W okresie Sejmu Wielkiego hetman Ksawery Branicki i ksiądz biskup Józef Kossakowski tak zjednali kartami i wygranymi posła kaliskiego Jana Suchoczewskiego, że nawoływał on do nieuchwalania Konstytucji 3 maja, osłaniając niecne poczynania rzekomych patriotów. Gdy Rada Nieustająca ogłaszała zwołanie Sejmu mającego zatwierdzić drugi rozbiór kraju – Grodno balowało. Worek z tysiącem dukatów bywał zwyczajowo otwarciem banku. Szulerem karcianym był także generał kościuszkowskiego powstania i dowódca obrony Targówka Jakub Krzysztof Jasiński. Z tego okresu trzeba wymienić również osobę Tomasza Kajetana Węgierskiego poety i autora „Pięciu Elżbiet”, paszkwilu na otoczenie króla Stanisława Augusta. Także oszusta karcianego. Grywał z sukcesami w Faraona z młodym księciem Walii, późniejszym królem Jerzym IV. W 1785 r. napisał do przyjaciół w kraju, że w ciągu roku wygrał 5.000 funtów szterlingów, co w przybliżeniu stanowiło 10.000 dukatów, czyli 34 kilogramy złota.
Polaków, którzy w Europie żyli z szulerstwa było wielu, ale wszystkich przerósł Michał Walicki. Sięgnąwszy szczytu finansowego stał się jedną z osób z socjety europejskiej. Nie patrzono na jego przeszłość, uzyskał opinię bezinteresownego mecenasa nauki i hojnego protektora. W 1800 r. wybrany został członkiem Towarzystwa Warszawskiego Przyjaciół Nauk. Oprócz kart drugą jego namiętnością przynoszącą dochody był rozpowszechniony wówczas w Europie bilard. Uderzenie miał mistrzowskie „jednym sztosem partię zaczynał i kończył”.
Zwyczaje hazardzistów były zaskakujące. Gdy ich chowano, na skraj mogiły podchodzili żałobnicy rzucając do otwartego grobu nie grudki ziemi, ale talie kart polskich lub francuskich. Napoleon, gdy 19 grudnia 1806 r. dotarł na cztery doby do Warszawy, zamienił to prowincjonalne miasto zaboru pruskiego w stolicę Europy. Poza szachami, pociągało go wiele gier hazardowych. Grywał przy zielonym stoliku w makao, faraona, wentyna i vingt et un (czyli w dwadzieścia jeden), czy reversis. Mało już dziś ktoś pamięta, że wówczas postacią króla kier był Napoleon, damą kier cesarzowa Józefina, waletami znane postaci z kręgu Bonapartego (m.in. marszałek Michał Ney), a szóstką karową zdobił książę Józef Poniatowski.
Karty produkowała wówczas sławna w Europie „Fabryka kart krajowych” Gottiego i Baumanna. Kodeks Napoleona wprowadzony w 1804 r. mówił o grze i zakładzie stanowiąc, że należność z ich tytułu nie może być ścigana sądownie. Jeżeli przegrywający dobrowolnie uiścił przegraną, nie może domagać się jej zwrotu, gdyż zapłata uważana jest za zaspokojenie zobowiązania naturalnego. W XIX stuleciu powracała anegdota dotycząca szulera karcianego Ignacego Chadzkiewicza – syna wileńskiego sędziego ziemskiego, człowieka o niezwykłym życiorysie, który cesarskiemu oberszpicowi w randze generała Janowi Witte, za słowa „smutno mi oglądać cię jak Chrystusa na krzyżu między dwa łotrami”, rzekł „jeszcze smutniejsze bywa oglądanie kilku krzyży na jednym łotrze”.
Dla pełnego spojrzenia na gry poczciwe i szulerskie dodam tylko, że w II Rzeczypospolitej obowiązywały ustawy odnoszące się do ludzkich namiętności. Pierwsza z 26 marca 1920 r. dotyczyła Urzędowej Polskiej Państwowej Loterii Losowej (od 1935 r. zmienionej na Polski Monopol Loteryjny) i druga datowana na 22 czerwca 1925 r. o wyścigach konnych. W kasynach oficerskich i złodziejskich melinach grywano zaś w pokera, trysetę zwaną oczkiem lub dwadzieścia jeden, black jacka, ruletkę lub kiszkę (odmiana domina). Szulerzy prowadzili kantory bukmacherskie i domy hazardowe. Józef Piłsudski był uzależniony od układanki karcianej zwanej pasjansem, która była dla Niego rodzajem wyroczni.
Od niepamiętnych czasów grano także w kości, będące protoplastą kart. Pierwsze wzmianki pojawiają się w 2000 roku p.n.e. Były one narzędziem hazardu i przyrządami wróżbiarskimi. Z czasem stały się rozrywką pospólstwa. Fałszowano je rtęcią, woskiem i magnesem, by lądowały na określonych polach. Do tej gry odnosi się jedno z najsłynniejszych słów Juliusza Cezara „Alea iacta est”. Oznaczają one, że nie można cofnąć podjętej decyzji, tak jak nie można wycofać się z gry w kości po wykonaniu rzutu. W tej grze rzucano kostkami dla pieniędzy jak w klasycznym pokerze, a także w jego odmianach – indiańskiej, dzikiej dwójce i głupim Jasiu, czy też starej marynarskiej koronie i kotwicy.
Może i nie jesteśmy współczesnymi hazardzistami, ale wszyscy lubimy trochę pozazawodowego szaleństwa, poza oczywiście brydżem i chińczykiem.