Nie, dzisiaj nie będzie o nieszczęśliwym nastroju Polaków. A przynajmniej nie na początku felietonu. Minął przecież stary rok, zaczął się nowy. W niektórych domach stoją jeszcze świąteczne choinki, tli się jeszcze wspomnienie tak przecież nieodległej świątecznej atmosfery.
Precz (na chwilę) z martyrologią i … zacznijmy od Gwiazdki. Z lektury książek Mariusza Szczygła wynika, że Czesi to – w przeciwieństwie do Polaków – naród, który namiętnie czyta. Podobno tylko 2 procent czeskiego społeczeństwa deklaruje, że nie przeczytało w ciągu roku żadnej książki. I to pomimo, że akurat w tym kraju książki obłożone są nader wysoką stawką podatku vat, a przez to są po prostu drogie. A Gwiazdka, jak powszechnie wiadomo to doskonała okazja do podreperowania stanu księgozbioru. Swojego i rzecz jasna naszych najbliższych, dla których kolejny zestaw kieliszków / mikser / pościel (niepotrzebne skreślić lub dodać) w obliczu wytęsknionej książki, wyda się zbyt trywialny.
Nie ma nic przyjemniejszego od szelestu pachnących jeszcze farbą drukarską kartek, które delikatnie przesuwają się po opuszkach naszych palców, nęcąc, wabiąc i w sposób perwersyjny prowokując do tego, aby nasze oczy weszły w tę magiczną interakcję z kolejnymi literami, zdaniami, akapitami. Nikt nie powiedział, że ten romans zawsze musi kończyć się szczęśliwym końcem. Oj, nie, ileż to w moim życiu było literackich niepowodzeń, rzuconych gwałtownie woluminów, zduszanych nerwowo kartek i po prostu cichych dni, lub nawet miesięcy. Szczęśliwie książkom nie trzeba być wiernym i można wracać do nich po wielokroć. Niektórym dawałem kolejne szanse, czasami bywało odwrotnie i to one dawały mi szansę kolejną. Niektóre zaś zaległy na półkach w oczekiwaniu na godniejszego lub bardziej wytrwałego czytelnika.
Do tej pory pamiętam – absolutnie nie wiem dlaczego – jeden z moich większych nieudanych książkowych romansów. Książka była ponętna, ładnie wydana i kusiła okładką oraz opisem fabuły. Nazywała się „10 godzin”, a jej autorką była Maria Nurowska. W teorii wszystko musiało się zgrać. Z moim samopoczuciem, by wręcz rzec z nastrojem chwili, z poczuciem nieprawości w kraju, z protestami na ulicach, z aktami zamachu na niezawisłość wymiaru sprawiedliwości.
I nie powiem, że pierwsze strony książki pieściły opuszki palców, wyostrzały skupienie na literach i zdaniach kreślących poczucie samotności bohaterki w obliczu konieczności podjęcia jakże ważnej decyzji. Bo bohaterka była sędzią, a kusiło ją Czyste Zło w postaci partii władzy (tej władzy, żadnej innej, sic!). Celem zaś był niejaki Józef Pinior, Bogu (sic!) ducha winny, prowadzony na posiedzenie aresztowe, podczas którego sędzia Małgorzata miała wydać decyzję co do jego dalszych losów. Szczęśliwie w sukurs rozdartej dylematami etyczno–moralnymi i romansem z psychoterapeutą Małgorzacie ruszył ten, który wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro.
Zdradzenie suspensu niczego nie zmieni. Książka jest tak zła, jak pociągający dla prawnika jest motyw sędziowskich dylematów i samotności w obliczu powinności podjęcia decyzji. Bo nie da się ukryć, że czasy dla sędziów nastały ciężkie. Ale też nie przypominam sobie czasów, kiedy sędziowie nie narzekali na swą sytuację.
W mroźny grudniowy poranek Roku Pańskiego 2003 w długiej kolejce zainteresowanych czekałem na uścisk dłoni Prezydenta, który miał mi wręczyć sędziowską nominację. Pamiętam poczucie zdumienia, gdy z ust mego kolegi z lat studenckich, również powołanego na stanowisko sędziego usłyszałem, że czeka tylko, aż upłyną dwa lata i spier… do adwokatury. Bo tam kasa i prawdziwy prestiż. Z tego co wiem, nie zrealizował swoich planów i pozostał sędzią. I dzięki temu ma kasę i prestiż. Podobno wsparł dobrą zmianę w wymiarze sprawiedliwości, a dobra zmiana wsparła i jego. Co siłą rzeczy oznaczać może jeszcze lepszą kasę, a prestiż… Cóż… Ten temat zostawię na inny felieton.
Parę lat po tych wydarzeniach miały miejsce sędziowskie zrywy niepodległościowe w obronie godnych wynagrodzeń. Dni bez wokandy były podówczas zjawiskiem bezprecedensowym. I jak się okazało skutecznym, bo doprowadziły do tego, czego tak bardzo oczekiwał mój kolega ze studiów – większych apanaży, a przez to większego prestiżu. Tym większego, im bardziej postępowała reforma wolnych zawodów, zasilając ich szeregi rzeszami młodych, ambitnych prawników, z których każdy chciał wyrwać dla siebie choćby kawałek tortu, do tej pory zarezerwowanego dla krewnych królika (a gwoli ścisłości – królików).
Skądinąd moim zdaniem to nie potrzeba wolności i wolnych, niezależnych związków zawodowych doprowadziła do upadku komunizmu, lecz zwyczajna potrzeba wieprzowiny, wódki i papieru toaletowego.

Podwyżki w wymiarze sprawiedliwości oczywiście dla niektórych mogą być uznane za znaczące, dla innych wymagające dodatkowych starań. Jak choćby awans do sądu wyższej instancji, sygnowany opinią neoKRSu, a w przypadku samych członków tejże instytucji (o wątpliwym autorytecie i umocowaniu prawnym) uczestniczenie w posiedzeniach komisji zajmujących się rzeczami nieistotnymi, za to bardzo dobrze dodatkowo płatnymi. W każdym razie zwiększenie uposażeń sędziowskich i budowanie, w ten oddolny sposób, sędziowskiego prestiżu otworzyło kolejną falę do wyrażania sędziowskiego niezadowolenia. Falę, którą do tej pory podzielam, a która ku memu rozczarowania umarła we flaucie oburzenia z powodu łamania Konstytucji.
Mam tu na myśli krucjatę przeciwko tzw. „sędziom pałacowym”. Oczywiście rozumiem, że w sytuacji, w której sędziów pałacowych zastąpili sędziowie dobrozmianowi, łatwo zapomnieć o postulatach z przeszłości. Niemniej jednak powtórzę z największym przekonaniem, że awanse w sądownictwie nijak mają się do postulatów niezawisłości, a nawet niezależności. Każda bowiem sytuacja, w której polepszenie statusu sędziego zależeć będzie od innych osób rodzi obawę, że ścieżka awansowa jest efektem bądź nadzwyczajnych starań sędziego, bądź mniej lub bardziej nadzwyczajnych starań chcących wesprzeć jego awans. O ile w sądownictwie zjawisko to jeszcze nie jest tak powszechne, to w prokuratorze widać, jak bardzo gorliwość i chęć przypodobania się przełożonym wpływa na sposób podejmowania decyzji procesowych. A przy okazji ścieżkę awansową (czytaj: „prestiż” i kasę).
I kiedy przypominam sobie kolejne refleksje z przeszłości, postulaty środowiska, wznoszone głośniej lub ciszej hasła – uświadamiam sobie, że być może ja, jako Polak i sędzia też żyję w jakiś sposób martyrologią.
A nie chciałbym. Wręcz przeciwnie, pragnę żyć wolnym od narodowych i środowiskowych antagonizmów, złych nawyków, poczucia krzywdy i rewanżu. A o tym, jak bardzo Polacy tym żyją wiem choćby stąd, że od nieomal dwudziestu lat prowadzę rozprawy w sprawach z oskarżenia prywatnego.
Dlatego z okazji nadchodzącego w chwili pisania, a zastałego w chwili czytania, Nowego Roku, idąc w ślad za cytatami z Mariusza Szczygła z książki „Zrób sobie raj”, życzę nam wszystkim:
„Pielęgnujcie przypadkową życzliwość i piękne czyny pozbawione sensu”.
koniec