Zambia i Zimbabwe to dwa kraje bez dostępu do morza w środkowej Afryce – mające w XIX wieku wspólną kolonialną nazwę Rhodesia, a ponieważ zwiedzałem je w kolejności niealfabetycznej (a ma to akurat znaczenie) to też tak je opiszę.
Zimbabwe
Jedziemy z Namibii takim wąskim paskiem pomiędzy Zambią a Botswaną chyba z 400 kilometrów. Jeszcze na terenie Namibii przed nami rysuje się dziwne zjawisko – w odległości wielu kilometrów, albo się coś pali i jest dym, albo to burza piaskowa – wiemy, że to nie Sahara, a dym jest biały. To widoczne podobno z 80 kilometrów pyły wodne nad wodospadami Wiktorii. Wodospady położone na granicznej rzece Zambezi, to największa kurtyna wodna na świecie.
Zambezi jest jedną z dłuższych rzek w Afryce (ponad 3,5 tys. km) i w zasadzie w większości jest wręcz leniwa – a tu nagle w okolicy miasta Masanba trafia na głęboki, wąski wąwóz, który powoduje, iż woda się „dziko” pieni, a te obłoki zmieniają klimat i przyrodę.
Nocujemy w lodge i to bardzo klimatycznej, ale ponieważ jest to kraj bardzo biedny (z własnej zresztą winy), to zamiast normalnej czarnej kawy dostajemy zbożową.
Rano pokazują nam Victoria Falls (wodospady) od dołu – widok niesamowity – mają szerokość kilkuset metrów, a wysokość około 120 metrów i przelewa się tak w ciągu sekundy około 6000 metrów sześciennych wody. Teraz rozumiem, czemu w okolicy setek kilometrów powstały tropikalne lasy deszczowe z fantastyczną florą i fauną.
W programie naszej wycieczki jest rafting po Zambezi – dziewczyny pamiętają, co było w Nowej Zelandii i rezygnują na rzecz restauracji przy wodospadzie zbudowanej zresztą wraz z hotelem na cześć królowej brytyjskiej Wiktorii w końcu XIX wieku. My idziemy na to szaleństwo – dostajemy kaski, trochę nauki i wskazówek, jak się zachować w przypadku kłopotów i na kilka godzin płyniemy.
Katarakty nie są takie wysokie jak w Nowej Zelandii (no takie od 1 do 2 metrów), ale prąd jest niezwykle szybki – przepłynąć to na pontonach bez wywrotki jest po prostu niemożliwym. Dostałem po raftingu płytę z nagraniem wszystkich moich wyczynów na poszczególnych progach i wiem, że na 17 katarakt wywrotki były na sześciu. Prąd jest tak szybki, że przewodnicy po każdej katarakcie zbierają nas na szybkich motorówkach, ale niejednokrotnie dopiero po 500 metrach. Po drodze są oczywiście różne podwodne i nadwodne skały, a więc rafting jest „hardcorowy”. Dostaliśmy oczywiście dyplomy za odwagę.
Nasze żony też są zadowolone, bo obejrzały przepiękny park hotelowy (należący oczywiście do Prezydenta ówczesnego Zimbabwe – Mugabe). Mówią nam, że w hotelu jest przepiękna biżuteria i wyroby z kości słoniowej… tyle, że ceny są z kilkunastu cyfr. Ustaliliśmy, iż 1 dolar to około 100.000 miejscowej waluty, a więc jeśli odjąć te pięć ostatnich cyfr, to już trochę mniej. Okazało się, że ceny były znośne, a problem (mimo certyfikatu państwa Zimbabwe) powstanie dopiero na lotniskach Europy – trochę zaryzykowaliśmy i teraz mogę popatrzeć na te piękne figurki.
Osobliwością Zimbabwe były wówczas banknoty, czarno-białe i zadrukowane tylko z jednej strony – tak jakby farby na drugą nie wystarczyło.
W Zimbabwe byliśmy przez tydzień z dwudniową przerwą na Zambię.
W powrotnej drodze aż do Botswany, gdzie zwiedzaliśmy deltę rzeki Okawango – podziwiamy ten las deszczowy i oryginalne drzewa, które wcale nie w jesieni przyjmują kolory czerwieni. Są też drzewa „kiełbasiane”, które wyglądają tak, jakby na sznurku zwisały z niej kiełbasy; to są kwiaty, ale w dzień ich nie widać – otwierają się nocą, a zapylają je nietoperze.
Widzimy przeróżne formy skalne tak stworzone przez naturę, jak i przed setkami lat przez Buszmenów. Ciekawostką tego kraju są też zwyczaje zwierząt: słonie mieszkają w jaskiniach, nosorożce i hipopotamy potrafią być nie tylko szaro-czarne, ale też i białe, hieny to wcale nie „padlinożercy” – to świetni łowcy i robią tylko jeden błąd – po upolowaniu nawet dużej antylopy „chichoczą”, co przykuwa uwagę lwów, które im zdobycz odbierają; lwy z kolei chodzą po drzewach, stąd są bardzo niebezpieczne.
W przeciwieństwie do Zambii, która wcześniej uzyskała niepodległość (Rodezja Północna) – w Zimbabwe dość brutalnie postąpiono z białymi, którym zabrano nie tylko ziemię, ale bardzo często i życie.
Zambia
Na dwa dni wyjeżdżamy z Victoria Falls do Zambii.
Oglądamy miasto Livingstone nazwane na cześć D. Livingstone, który dopiero w 1855 roku odkrył dla świata tę niedostępną krainę. Po nim z kolei był C. Rhodes angielski przedsiębiorca, który odkrył miedź w tej okolicy, a pozostawszy tam do końca życia tak rozpropagował tę krainę, iż cała została nazwana jego imieniem – Rodezja.
Wracamy nad Victoria Falls, ale już nie z dołu, a z góry. Zawieziono nas do restauracji nad samymi wodospadami – takiej restauracji nigdy wcześniej ani później nie widziałem. Jest elegancka, stoliki są na pięknie przystrzyżonym trawniku, w naturalnych basenach kąpią się hipopotamy, a między stolikami przechadzają się zebry i żyrafy – nie robiąc nikomu problemów – nie wiem, czy były uczone dobrego savoir-vivre. Dodatkowo wszędzie małpy i to też dyskretne i nienachalne.
Wychodzimy na taki pomost, z którego widać tę „kipiel” – to ponad stumetrowa przepaść, gdzie nikt nie dość ostrożny wyjść cało z takiej kąpieli by nie mógł. Ale gdy stan wody jest niezbyt wysoki, to kąpać się można w naturalnym basenie i trzymając się brzegu oglądać to, co 100 metrów niżej.
W następny dzień kolejna atrakcja – helikopter, który zabiera nas na dwugodzinny przelot nad Zambezzi. Śmigłowiec jest cały przeszklony łącznie z podłogą, a więc widoczność mamy doskonałą.
Widzimy te słonie zmierzające do jaskiń, czy też taplające się w rozpadlinach wodnych, stada antylop, zebr, nosorożce w obu kolorach – a wszędzie jakby skroplona mgła. Tubylcy nazywali wodospad Wiktorii „dymem, który grzmi”; Livingstone pisał o nim, że to najwspanialszy widok, jaki oglądał w życiu – ja się z nim zgadzam. Opary wodnej mgły sięgają kilkaset metrów od ziemi, a grzmot wodospadu jest ogłuszający i często widać tęczę.
Biali Rodezyjczycy mówili, że Rodezja to najwspanialsze miejsce na ziemi do zamieszkania…i chyba mieliby rację, gdyby nie cywilizacja XX wieku, a przede wszystkim filozofie społeczeństw…, ale tu już wchodzimy w geopolitykę, która jest nie do odwrócenia.
Kraje te nadal są biedne, może też i nie najbezpieczniejsze, ale „klimatycznie” wręcz fantastyczne.
Wszystko się kiedyś musi skończyć…
Kiedy powstał w mojej głowie cykl podróży od A do Z to nie myślałem jeszcze o książce, stąd wówczas ramy miesięcznika In Gremio zmuszały mnie do krótkich opisów poszczególnych państw i na przykład w pierwszym artykule z tego cyklu na kilku stronach opisałem aż osiem krajów – a była litera A.
Przewidywałem, biorąc pod uwagę cykl wydawniczy, że potrwa to dwa lata.
W momencie, kiedy zaproponowano mi wydanie książkowe tych podróży, rozpisałem się zupełnie inaczej i wówczas w miesięczniku ukazywały się nawet pojedyncze kraje, które mogłem szeroko opisać.
Miałem bardzo dużo satysfakcji z faktu, że wiele osób mówiło mi, iż czytając moje opisy w miesięczniku In Gremio traktowały je jako przydatne wskazówki do zwiedzania.
We wstępie, który poczyniłem w styczniu 2018 roku, a cykl trwał przecież aż cztery lata – przywołałem taką historię z Papeete na Tahiti, gdzie na Oceanie Spokojnym jako obywatel Unii Europejskiej mogłem w 2004 roku obejść się bez paszportu, bo przecież było to terytoriom zamorskie Francji.
Mam nadzieję, że nic się w tym zakresie nie zmieni i po zakończeniu pandemii wszyscy będziemy mogli nadal zwiedzać świat, bo on jest przecież małą wioską.
Pandemia nam trochę zaszkodziła, ale skoro moja 3-letnia córka widziała już z nami Wyspy Kanaryjskie, Oman i Seszele, a w grudniu dużą grupą jedziemy na Reunion (wyspa będąca terytorium francuskim na Oceanie Indyjskim), to dopóki nic nie „zbroją” nasi rządzący, a granice i paszporty nie wrócą – to może będziecie Państwo mogli dalej zwiedzać świat tak, jak ja to czyniłem od kilkudziesięciu lat.
W majowym numerze In Gremio roku 2021 popełniłem prowokacyjny felieton pod tytułem „Czy aby nadal jesteśmy in gremio” – nadal wierzę, że jest to możliwe, chociaż pisząc to nie wiedziałem jeszcze o kardynalnej zmianie, jaka zaistniała właśnie wówczas.
Miesięcznik In Gremio wydawany od 18 lat przestał być miesięcznikiem, a więc trudno go nazwać periodykiem, skoro na kolejny numer czeka się aż dwa miesiące – szkoda.
Pomysłodawcy właśnie tego periodyku unikalnego w skali kraju, tak z uwagi na to, iż nie jest to branżowe, a środowiskowe pismo i wydawane co miesiąc – też pewnie myśleli, że tak będzie zawsze.
Żegnając się z Wami i z cyklem „Podróże od A do Z” nie wykluczam, że jeszcze jakieś poszczególne kraje Wam przybliżę w przyszłości, a jeżeli trzeba będzie bić na alarm w związku z koszmarnymi pomysłami dotyczącymi Wymiaru Sprawiedliwości – to na pewno będę to czynił.
Do zobaczenia na wszystkich oceanach świata.
Szczecin, dnia 20 października 2021