Rokrocznie zadajemy sobie odwieczne pytanie „czy będziemy spać dłużej, czy krócej?”. Obóz rządzący obiecuje nam od pewnego czasu stabilizację w tym zakresie, ale na razie sytuacja jest bez realnych szans na powrót do normalności.
Zmiana czasu na zimowy zaskoczyła nas w bieżącym roku z końcem października, aby jednocześnie powitać dniem szczególnym dla wszystkich Polaków. Bez względu bowiem na przekonania, czy spojrzenia czysto polityczne bądź komercyjne i dokonujące się zbyt często i bez uzasadnienia gwałtowne zmiany w naszym kraju w ostatnich latach, cmentarze stają się miejscem wyjątkowym i szczególnym.
Jesień nie zawsze bywała i bywa przyjazna w odwiedzaniu bliskich w miejscach ich ostatniej drogi życiowej.
W 1939 roku polscy oficerowie, wśród których była społeczność adwokacka, umieszczeni zostali przez sowieckie władze w obozach w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Oczekiwali tam na wieści i listy od najbliższych. Nie myśleli o śmierci, bo konwencje międzynarodowe obowiązywały, więc ten szczególny dzień zadumy był im daleki.
Boże Narodzenie sprzyjało z kolei nadziejom na powrót w rodzinne strony. W pierwszych dniach kwietnia 1940 roku przy pełnej akceptacji Stalina sowieci rozpoczęli systematyczną likwidację polskiej inteligencji będącej w obozach jenieckich, realizując decyzję Biura Politycznego KC WKP (b).
Temu systemowi ludobójstwa nie miała siły nawet przeciwstawić się Matka Boska Kozielska wykonana na sosnowej desce jako płaskorzeźba przez porucznika kawalerii Henryka Gorzechowskiego. Została ona wywieziona później z obozu i odnaleziona na ołtarzu polowym Dowództwa Armii Polskiej w ZSRR. Sowiecka przekora czy brak szacunku dla tradycji? Mało już dzisiaj kto pamięta, że ta patronka zamordowanych oficerów w zbrodni katyńskiej symbolizowała Matkę Bożą tulącą nagie zwłoki żołnierza zamordowanego strzałem w potylicę. Oddawała ona całą sowiecką ideologię sprawiedliwości społecznej, a także odwetu za poniesioną klęskę w wojnie bolszewickiej.
Wcześniej, bo już w okresie odzyskiwania polskiej niepodległości w dniu 1 listopada 1918 roku wybucha we Lwowie powstanie zbrojne koordynowane przez tajny Ukraiński Komitet Wojskowy, mające na celu udaremnienie zajęcia Lwowa przez polskie władze. Ten konflikt zbrojny zakończy się dopiero w maju 1919 roku i łączy się on nierozerwalnie z młodymi obrońcami zwanymi „orlętami”. Miał dwa ważne etapy, zakończone jednak wycofaniem się wojsk ukraińskich, które próbowały obrócić w niwecz porządek świata polskich mieszkańców tego miasta.
To była dla naszych rodaków naturalna kontynuacja walki o wolność, jedynie przerwanej, a nie zakończonej klęską powstania styczniowego.
Dla Ukraińców Lwi Gród był miejscem magicznym, bo owianym legendą dawnej ruskiej państwowości, a także niespełnionymi marzeniami i wyrazem tęsknoty do własnego państwa. Dlatego też 25 września 1921 roku w godzinach wieczornych, podczas oficjalnej wizyty marszałka Piłsudskiego dokonali na niego zamachu członkowie Ukraińskiej Organizacji Wojskowej. Do głowy państwa strzelał 21-letni Stepan Fedak, syn znanego lwowskiego adwokata i działacza niezależnych organizacji ukraińskich dr Stepana Fedaka.
Kontynuacją tego konfliktu pod koniec sierpnia 1943 roku była likwidacja mniejszości polskiej na tych ziemiach zwana „rzezią wołyńską”. Trwała ona do późnej jesieni, a generalnie w Galicji nawet do ostatnich miesięcy 1944 roku. Była to uznana przez ukraińskich nacjonalistów konieczność wyeliminowania Polaków z europejskiej społeczności.
Lata mijają, a sowieckie oczekiwania stają się zgodne z działaniami nowej ludowej władzy. Listopad 1950 roku to zatrzymanie przez funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego gen. Augusta Emila Fieldorfa pseudonim „Nil” straconego w dniu 24 lutego 1954 roku po krótkim tajnym procesie.
Okresy jesieni od 1946 roku to także reorganizacja sądownictwa wojskowego i pokazowe procesy polityczne trwające do 1956 roku w pełnym rozkwicie okresu stalinizmu.
Dlatego idąc dzisiaj cmentarnymi alejkami wracamy myślami do tych osób, także nam najbliższych, które odeszły od nas w przeszłości. Nie wszystkim, którzy zginęli, było dane, by mieć swój własny grób. Niektórym czas na to nie pozwolił i ich mogiły pozostały na polach bitewnych, w przydrożnych rowach, czy ukrytych miejscach zbiorowego pochówku.
Łacińskie, starożytne, a w ślad za nim współczesne epitafia na nagrobkach nader często zaczynały się od apelu do przechodnia, aby wstrzymał krok i poświęcił trochę uwagi osobie zmarłej.
Tak będzie pewnie i w tym roku, gdy cmentarna komunikacja literacka kierowana zostaje przez żyjących do tych, którzy odeszli. Ma ona często charakter apostroficzny.
Cmentarze, niezależnie od okoliczności jak powstawały, a nawet symboliczne mogiły stają się rodzajem polskości i polskiego losu. To właśnie nagrobna inskrypcja wyraża dążność do pozostawienia po człowieku materialnej pamiątki, do społecznego utrwalenia o nim pamięci. To na szarym lastryko dostrzegamy dziś słowa tak „wstydliwe” jak szczęście czy łzy tęsknoty, ale życie, co jest normalnością, toczyło się i toczy dalej.
Josif Aleksandrowicz Brodski rosyjsko- amerykański poeta i eseista, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1987 napisał kiedyś:
Ponieważ wszystko, co się zdarzy w czasie, zdarza się tylko raz, ażeby pojąć co się stało, musimy utożsamić się z ofiarą, a nie ocalonym, ani obserwatorem. Główną cechą ofiar jest milczenie, morderstwo odbiera im mowę.
Sowiecko-ukraińska umiejętność bezwzględnego eliminowania Polaków przyjęta została bez sprzeciwu przez autorów Manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, którzy nie chcieli pamiętać, że został on podpisany przez Józefa Stalina w Moskwie w dniu 20 lipca 1944 roku i tam ogłoszony. Historycy mieli bowiem twierdzić, że nastąpiło to w Chełmie, dwa dni później. Legalny ośrodek władzy zamiast budować państwo ludowo-demokratyczne eliminował przeciwników politycznych w sposób, którym nie pogardziliby nawet jego poprzednicy.
W krótkim czasie po dniach zadumy pojawiają się listopadowe wróżby i przesądy. To imieniny św. Andrzeja w dniu 30 listopada. Mało już kto dziś pamięta, że to on jest patronem kobiet samotnych, pragnących swój los na zawsze złączyć z wybrankiem serca. Ten dzień przypada na koniec ustalonego katolickiego roku liturgicznego.
Zaraz po nim nadchodzi czas adwentu, czyli oczekiwania na narodziny Bożej Dzieciny. Pamiętajmy zanim minie czas wróżb, że miały one jedynie charakter matrymonialny. Brały w nim bowiem udział wyłącznie niezamężne dziewczęta i kawalerowie stanu wolnego. Na Wyspach Brytyjskich jest to jednak „święto bankowe”, gdy obchodzi się czas przeliczania wszystkich zysków i oszczędności dokonanych w bieżącym roku. To spojrzenie na życie przez perspektywę funta szterlinga, który w swej nazwie i mocy płatniczej nie zmienił się nawet w czasie wspólnoty europejskiej.

Przybliżają się jednak coraz bardziej Święta Bożego Narodzenia, które mają swoją polską tradycję, do tego niepowtarzalną i bliską każdemu z nas. W XVIII wieku w miastach pojawili się handlarze, którzy starali się mówiąc językiem dzisiejszym „zbliżyć do klienta”. „Cebularze”, bo tak się zwali, obnosili swój towar po domach, a miało to zapobiec kulinarnym dramatom, kiedy w ostatniej chwili okazałoby się, że zabrakło tego warzywa w przygotowaniach świątecznych.
Jedzono obficie i bawiono się z racji narodzin Chrystusa. Karol Stanisław Radziwiłł zwany „Panie kochanku” nie tolerował króla Stanisława Augusta i czynił mu różne wstręty. W świąteczny czas pojawił się w kontuszu tak wytartym, że król zwrócił mu uwagę na niestosowność ubioru. Magnat odpowiedział, że ten strój nosi już trzynasty wojewoda wileński czyniąc tym samym słuszną aluzję do świeżych splendorów rodu władcy.
W XIX wieku na świątecznych stołach pojawia się złota i srebrna zastawa, figuralne dzwonki stołowe, czy sztućce z porcelanowymi uchwytami.
Pamiętajmy jednak, że w czasie zaborów, zwłaszcza rosyjskiego, Wigilię zwykło się nazywać „Polską Gwiazdką”, zwłaszcza wśród osób wywiezionych na Syberię. Chodziło bowiem przede wszystkim o podtrzymanie polskiej tradycji.
Workuckie łagry zwane „polską Golgotą” widziały śmierć Polaków tam wywiezionych podczas wojen Stefana Batorego z Iwanem IV Groźnym, uczestników konfederacji barskiej, insurekcji kościuszkowskiej, powstańców styczniowych i uczestników rewolucji 1905 roku w Królestwie Polskim, a także wiosną 1904 roku i w latach późniejszych wywiezionych z zajętych ziem polskich przez sowietów.
Pewne obrzędy wigilijne wiążą się z zaklinaniem urodzaju. W kątach izb chłopskich, a także dworskich stawiano snopy zawsze tegorocznych zbóż, bowiem ziarno i chleb są najważniejszym elementem tego szczególnego wieczoru. Łamanie się opłatkiem to zwyczaj także zamykający się w formie pieczywa. To symbol wybaczenia i pomyślności. Magiczne składniki wieczerzy to również miód i mak.
Stół zawsze musiał być, tak jak obecnie, przykryty białym obrusem położonym nad warstwą siana. Z wyciąganych źdźbeł wróżono kiedyś powodzenia sobie w nowym roku. Może jest i tak dzisiaj, ale tego nie wiemy.
Przy stole puste miejsce dla nieobecnych bliskich. W tym dniu w polskim domu nikt nie mógł i nie może być odprawiony od drzwi, nawet jako gość niechciany. Chociaż, jak pięknie napisał kompozytor muzyki filmowej Zbigniew Preisner w „Kolędzie dla nieobecnych”, to puste miejsce jest po ludziach, którzy odeszli i nigdy już nie zasiądą z nami do wspólnej wieczerzy.
Podobnie jak wedle polskiej tradycji potraw musi być dwanaście, tak jest też z biesiadnikami. Dawne przekazy mówią, że liczba uczestniczących w wieczerzy musi być parzysta, bo w przeciwnym razie w nadchodzącym roku może kogoś zabraknąć.
O potrawach wigilijnych pisałem już we wcześniejszych numerach świątecznych „In Gremio” i trudno do tego powracać. Przypomnę tylko, że prymat po dzień dzisiejszy utrzymują barszcz i uszka z farszem grzybowym. Grzyby występują także w innych potrawach i jako rosnące w lesie uchodziły w dawnych wierzeniach za pożywienie niezwykłe, bo wykradzione z „innego świata”.
Na polskie świąteczne stoły trafił z latami rodem z Niemiec piernik, bo jego zapach łączy się z symfonią takich aromatów jak jedlina, czy wanilia.
W latach terroru stalinowskiego tradycja tej wieczerzy dla ludzi więzionych dawała jedynie możliwość spotkania się z bliskimi myślą o tej samej godzinie. O potrawach wigilijnych i łamaniu się opłatkiem nie mogło być mowy.
W sarmackiej Polsce w czasie świątecznego biesiadowania unikano wszelkich burd. Wielu ówczesnych pisarzy odnotowuje mało dzisiaj znany zwyczaj „krojenia obrusa” przed kłamcami lub innymi osobami, które zostały uznane za niegodne wspólnego biesiadowania tego wieczoru.
Mikołaj Rej wspominał:
Naszy zacni przodkowie, chociaż nie łajali
ale cicho przed złymi obrusy krajali.
Na koniec tego felietonu, aby tradycji wigilijnej stało się zadość, podam przepis na gramatkę, czyli faramuszkę – postną zupę piwną, która na wigilijnych stołach onegdaj gościła, a i dzisiaj jest spotykaną, ale nader rzadko:
Litr jasnego piwa zagotować z kawałkiem cynamonu, wlać do 1 szklanki śmietany rozbitej z 4 żółtkami, 4 płaskimi łyżkami cukru i szczyptą soli. Podać z pokruszonym twarogiem i kawałeczkami chleba lub grzankami.
Nie zapominajmy Szanowni Czytelnicy o Pasterce, bo to nie tylko polska tradycja. Gdy wybija północ na zegarze, ministrant powinien uderzyć dwanaście razy w gong, po czym zapalić światło, by ksiądz i służba liturgiczna wchodziła przed ołtarz śpiewając kolędę. Tak rozpocząć się powinna ta szczególna msza odprawiana jeden jedyny raz w roku. Tak bywało, a jak będzie w bieżącym roku, to czas pokaże. Pasterka znana jest również Austriakom, Hiszpanom, Włochom, a także mieszkańcom Irlandii Północnej.
Polskie tradycje powoli zanikają. To zły objaw, bo przekazywane z pokolenia na pokolenie zwyczaje czy treści kultury, a nawet normy społeczne są niezwykle ważne nie tylko dla współczesności, ale może i przede wszystkim dla przyszłości.