O Mecenasie Edwardzie Rozwałce rozmawiają Jego przyjaciele:
adwokaci Michał Domagała i Andrzej Zajda. Moderuje Andrzej Zajda.
Jedna chwila, jedno mgnienie i tylko garść prochu nikłego,
(Fragment Epitafium z grobu Heleny i Doroty Obłoczyńskich.
I tylko straszne wspomnienie,
I nic więcej,
I tyle wszystkiego.
Cmentarz Łyczakowski, 1858 r.)
Ciepła listopadowa środa 2022 r. Spotykamy się obaj w siedzibie naszej Rady w ustalonym już wcześniej terminie. Michał z nieodłącznym papierosem (takiego pamiętam go od zawsze). Przed nami w filiżankach aromatyczna kawa przyrządzona przez nasze Izbowe Panie. Dla obawy o „nagły spadek cukru” dostajemy słodycze krakowskiego Wawela.
Powracają wspomnienia. Krążą nad stołem daty, fakty i wydarzenia. Przecież to było dopiero wczoraj. Przyniosłem ze sobą wakacyjny numer „In Gremio” z 2012 roku z moim felietonem zatytułowanym „Pożegnanie z togą”. Wrodzona dokładność pozwoliła mi na zgromadzenie wszystkich numerów tego prawniczego periodyku. Na zdjęciu odnajdujemy się obaj, a także dostrzegamy Ewę i Jerzego Piosickich. Na górnym zdjęciu w togach pani Prezes Sądu Rejonowego w Świnoujściu w tamtym czasie Barbara Cegielska-Jackowska oraz mecenas Edward Rozwałka.
Pamiętam – mówi Michał – to spotkanie spowodowane równoczesnym odejściem obojga z zawodu. Precyzuję datę kwietniową i lokal „Constelacja”. Konstelacja – mówię – to gwiazdozbiór, a podczas tego wiosennego spotkania Basia i Edward jawili się jako najbardziej jaśniejące gwiazdy niczym Vega i Syriusz. – Powiedz Michale, dlaczego trzej muszkieterowie? Przecież było ich rzeczywiście czterech: Atos, Portos, Aramis oraz d’Artagnanie.
Michał po chwili namysłu odpowiada: „Ale Aleksander Dumas napisał w 1884 roku książkę „Trzej Muszkieterowie” i tak o nas mówiono w trakcie studiów na Uniwersytecie Poznańskim. To byliśmy my. Edward Rozwałka, Jerzy Piosicki i ja. Edward, starszy ode mnie o trzy lata, zamieszkiwał wówczas w akademiku na osiedlu Winogrady. My natomiast z Jurkiem Piosickim na „stancji”, jak się wówczas mówiło o wynajmowanym pokoju. Z Jurkiem byliśmy jeszcze zaprzyjaźnieni z okresu uczęszczania do tradycyjnego szczecińskiego „Pobożniaka”. Tam zrobiliśmy maturę. Edwarda poznaliśmy dopiero w Poznaniu. Kończył wcześniej liceum farmaceutyczne. Staliśmy się szczecińskim monolitem, spotykaliśmy się i wspólnie uczyliśmy. Graliśmy w brydża. Nie utożsamialiśmy się osobowo z żadnym z gwardzistów Ludwika XIII dzielnie walczącym z żołnierzami kardynała Richelieu. O przyszłości nie rozmawialiśmy. Było chyba za wcześnie. Założyliśmy w ramach Towarzystwa Rozwoju Ziem Zachodnich „Koło Szczecinian”. Studiując, ja byłem z Jurkiem w jednej grupie, a Edward w innej, ale spotykaliśmy się często na zajęciach w Collegium Iuridicum. Mnie i Edwarda jednoczyło ponadto Studium Wojskowe, do którego mieliśmy stosunek, delikatnie mówiąc, ambiwalentny, aby nie powiedzieć negatywny. To były takie czasy, że oficerowie tego Studium starali się z nas uczynić przyszłą kadrę budowanej armii.
Edward był doskonałym strategiem sesyjnym. Obowiązywał wówczas system pozwalający w zależności od ilości egzaminów w trakcie sesji na odstąpienie lub nieprzystąpienie do wskazanych wcześniej przez studentów egzaminów. Edward planował, co musi zdać, a co oddać „per absentiam”. Ja przystępowałem do wszystkich, ale umiejętność wyboru Edka zawsze bardzo pozytywnie mnie zaskakiwała.
Pełniłem funkcje redakcyjne w rozgłośni studenckiej, która mieściła się w żeńskim akademiku im. Hanki Sawickiej. Chodziło się tam na tzw. „ochłapy”, czyli tylko na zupę, gdy studencka kasa była uboga. Edward miał szalone powodzenie u dziewczyn z różnych wydziałów. Starały się być blisko niego. Trochę tego splendoru spadało także na mnie i na Jurka.”
Tutaj Michał na wspomnienie tamtych lat lekko się rozmarzył i przywołał zdarzenie, które zostało w mojej pamięci jako moderatora tej rozmowy. Dodam tylko dla uczciwości tej konwersacji, że dotyczyło Edka i Jurka, ale nie zaważyło na ich dotychczasowej przyjaźni – Czy pamiętasz Michale początki brydża i waszych spotkań z tym związanych?
– Oczywiście. Na Placu Wolności był klub prowadzony przez Zrzeszenie Studentów. Tam grywaliśmy w karty, które stały się wielką pasją Edwarda na późniejsze lata. Nasze więzi były bardzo silne. Wiedzieliśmy już wówczas i rozumieliśmy, co to znaczy przyjaźń, a co koleżeństwo. Pamiętam – snuje dalej Michał – że Edward bardzo wspierał w zdawaniu egzaminów Jurka Piosickiego, na którego mówiliśmy „Piojda”. Jerzy miał wiedzę, ale szalenie przeżywał wejście do profesorskiego gabinetu. Przed egzaminami ujawniała się nawet u niego wzmożona aktywność religijna, ale nie do przesady.
– Bywaliście w klubach studenckich? – pytam.
– Oczywiście, zarówno „Nurt”, jak i „Od Nowa” były nam bardzo bliskie. Pojawialiśmy się tam często nie tylko wówczas, gdy pozwalały nam na to nasze skromne fundusze. A wiesz – mówi dalej Michał – że jak zabrakło nam określanych przez poznaniaka, mecenasa Wojciecha Jędrowskiego, „dutków”, to staraliśmy się uzupełniać nasze budżety na różne sposoby – Michał ożywia się na to wspomnienie i mówi dalej. – Z racji mojej pozycji w Zrzeszeniu Studentów Polskich razem z Edwardem konwojowaliśmy koleją dorodne tuczniki z Rzeszowa do Poznania, gdzie były zakłady produkujące słynną na Europę, a może i świat eksportową szynkę „Krakus”. Pamiętam duże i średnie puszki tej znakomitości w bardzo smacznej galaretce. Ale wracając do wyjazdów, to podróż trwała około trzech dni i każdy z nas miał do zabezpieczenia 3 wagony. Na bocznicach stacji kolejowych, gdzie pociąg się zatrzymywał, musieliśmy trzodę napoić, nakarmić i posprzątać w wagonach. Fetor był niemiłosierny. Gdy wchodziliśmy do dworcowych barów, aby coś zjeść, ludzie odwracali się od nas i wychodzili, bo ciągnął się za nami zapach nie francuskich perfum, jakich pewnie używali muszkieterowie i ich paryskie damy. Pamiętam, że moim ulubionym miejscem po powrocie była łaźnia na Rynku Łazarskim, gdzie przez co najmniej trzy dni pozbywałem się zapachu, który przesiąkał nawet przez skórę. Wynagrodzenie mieliśmy jak na tamte czasy nader godziwe. Za jeden transport do naszych studenckich kieszeni, mojej i Edwarda, wpływało po 2000 złotych. Była to w drugiej połowie lat sześćdziesiątych suma zawrotna. Poszukaj mi, proszę, Andrzeju dzisiaj takich pasjonatów zdobycia uczciwie potrzebnej gotówki. Edward otrzymywał stypendium fundowane z Sądu Wojewódzkiego w Szczecinie. Ja pozostawałem na utrzymaniu rodziców, podobnie jak Piojda.
– Michale, ale czy przy brydżu rozmawialiście o przyszłości? – pytam.
Michał odpowiada – Nigdy. Edward widział siebie w sądzie, ja w adwokaturze, a Jurek Piosicki miał ulotną duszę wolnego człowieka. Chciał się realizować przede wszystkim na polu artystycznym.
Opowiem ci teraz Andrzeju, jak wyglądały nasze początki powrotu do Szczecina jako świeżo upieczonych prawników. Zafascynowały nas wówczas rowery. Były drogie i trudno dostępne. Ja miałem jako jedyny z naszej trójki dobrze płatny etat w Polskiej Żegludze Morskiej. Zaciągnąłem więc kredyt w ORS-ie (Obsługa Ratalnej Sprzedaży) powalający na zakup trzech wymarzonych jednośladów. Edward i Jurek spłacali ze mną to zadłużenie. Mogliśmy oddać się naszej nowej pasji.
– Połączyła was chyba zawodowo adwokatura?
– Nie wiem, jak Edward to uczynił, ponieważ stypendium fundowane trzeba było „odpracować” przez trzy lata, ale po egzaminie sędziowskim zdanym w 1968 roku rozpoczął On w grudniu tegoż roku aplikacje adwokacką. Odbywał ją w zespołach nr 6 i 5 w Szczecinie, a następnie w zespole nr 1 w Świnoujściu. Jego perypetie i żony Janki z rozpoczęciem praktyki w tym ostatnim były szeroko komentowane. Odmówiono im bowiem prawa przyjęcia w poczet członków, mimo ostatecznej decyzji ówczesnej Rady Adwokackiej. Edward znosił to godnie i do zespołu przystąpił, ale Janeczka dopiero później, po realizacji się na różnych radcostwach. Takie to były adwokackie charaktery osób, które poprzez zwiększenie składu osobowego zespołu obawiały się konkurencji. Ty musisz to znać Andrzeju, bo przecież byłeś w tym zespole – mówi nagle Michał. –Jak odbierałeś wówczas Edwarda?
– Nie wiem, czy pamiętasz – odpowiadam – ale wczesną jesienią 1981 roku to właśnie twój Michale telefon do Edwarda i przekazane referencje spowodowywały, że otrzymałem promesę z tego zespołu i tam rozpocząłem zawodową praktykę. Edward powiedział wówczas, że skoro gwarantujesz osobę przyszłego członka zespołu, to bezdyskusyjnie przyjmujemy. Jak wielokrotnie wspominałem, a także pisałem – Edward był dla mnie wzorem doskonałości zawodowej, lojalności i otwartości.
– To prawda – przytakuje Michał, zapalając kolejnego papierosa – nie tolerował zakłamania i fałszów, był stanowczy w swoich decyzjach. Bywałem z racji obowiązków zawodowych niezbyt często w Świnoujściu, ale potrafiliśmy w czasie tych spotkań przegadać całe wieczory. To było coś, co dzisiejszej młodzieży wydaje się być tyko scenariuszem filmowym.
– Tak mi się wydaje Michale, że zawodowym powołaniem Edwarda było prawo karne. Analityczny umysł, a przemówienia końcowe merytoryczne, doskonałe w treści i perfekcyjnie przygotowane. Pamiętam, że pewnego dnia prosiłem Go o zastępstwo. Wziął wówczas moje podręczne akta i za chwilę znalazły się one na moim biurku z krótką notką „uporządkuj, zepnij, a dopiero mi wtedy je przekaż”. To zdarzenie nauczyło mnie solidności w wykonywaniu zawodu i szacunku dla starszego kolegi. Uważam do dzisiaj, że mój pobyt w Świnoujściu do połowy 1984 roku był chyba najważniejszym w moim zawodowym życiu. Atmosfera stworzona w Zespole i poza nim przez Jankę i Edwarda stanowiła coś, co wydaje się w dzisiejszych czasach „niekwestionowaną doskonałością”, ale także umiejętnością zachowania prawidłowych relacji z Sądem i Prokuraturą.
Michał prosi o kolejną kawę i patrząc smutno w okno na jesienne pozbawione liści drzewa mówi wolno – To były wspaniałe czasy, doskonali ludzie rozumiejący siebie nawzajem i rozsądnie pomagający i uzupełniających w trudnych chwilach czy momentach. Więź rodzinna Edwarda z braćmi była bardzo silna. Znałeś ich przecież obu, Artura i Bernarda, którzy swoje życie także poświęcili adwokackiemu powołaniu.
Michał patrzy na zegarek i tym swoim „radiowym głosem” oznajmia – Muszę kończyć nasze pogaduchy, za chwilę rozpoczynam posiedzenie Sądu Dyscyplinarnego.
Patrzę, jak odchodzi i wyobrażam sobie całą trójkę młodych „muszkieterów” przed wieloma laty w czasie wspólnych studiów na poznańskim Uniwersytecie. Dziś pozostał tylko on z całej trójki, będący doskonałością wiedzy prawniczej i umiejętności wykonywania zawodu, bez megalomani czy tworzenia „wątpliwych tradycji”. Michał był, jest i będzie, tak jak Edward czy Jerzy, kontynuatorem tej „szkoły prawniczej”, która odchodzi w dobie cyfryzacji i komputeryzacji w zapomnienie. Współczesność bywa bezwzględna.
Proszę jeszcze o rozmowę adwokata Radosława Reszke, byłego aplikanta mecenasa Rozwałki, który tak wspomina Edwarda:
„Gdy pan mecenas Andrzej Zajda poprosił mnie o przygotowanie wspomnienia o śp. adwokacie Edwardzie Rozwałce, byłem bardzo przejęty, jak w kilku zdaniach wspomnieć tak cudownego Człowieka, jakim był Edward… Po chwili jednak uśmiechnąłem się i pomyślałem, że sam Edward mi pomoże, gdyż pozostawił tyle wspaniałych wspomnień o Sobie, o wybitnym Adwokacie, mądrym, cierpliwym i wyrozumiałym Patronie, Mentorze oraz oddanym Przyjacielu. Taki właśnie był Edward.
Kiedy myślę o Edwardzie, przede wszystkim myślę, że był z innego świata, za którym bardzo tęsknię, którego bardzo mi brakuje i tym bardziej okrutny staje się brak Edwarda, świata, w którym adwokaci mieli czas. Edward dbał o to, aby dzień zacząć prasówką, przejażdżką na rowerze, spacerem, rozmową ze współpracownikami nie tylko o pracy, ale i o nich samych, o naszym życiu, rodzinach, pasjach. Ciężko pracując dbał o to, aby zwolnić, przystanąć, zamienić kilka zdań i choć chwilę poświęcić drugiemu człowiekowi. To budowało szacunek ludzi do Edwarda. Zawsze potrafił znaleźć czas, aby przedstawić wszystkim nowych aplikantów, ale też uczył aplikantów, aby przedstawiali się innym. Czego mi brakuje? Edwarda, przechadzającego się po kancelarii z filiżanką kawy w dłoni i dyktującego pisma procesowe – krótkie, zwięzłe, niezwykle celne, których treść i objętość szanowała i podmioty i przedmioty i czas adresata, pisma bez „wytnij” i „wklej”. Na zawsze zapamiętam jego słowa: „dobrze napisany zarzut apelacyjny broni się sam”, czy „powtarzając argumenty, albo zakładasz, że ktoś ich nie przeczytał, albo wskazujesz na twoją obawę, że są słabe”, czy „konkrety nie lubią zbyt wielu przymiotników”, albo „więcej faktów i mniej ocen… oceny pozostawmy sądowi”.
Niezwykle czuje się młody adept sztuki adwokackiej, który obserwuje jak osoby, po których można by spodziewać się braku szacunku dla kogokolwiek, potrafiły do Edwarda odnosić się z wielkim uznaniem i zaufaniem. Wyrazem tego były wizyty, podziękowania i życzenia od klientów, którym Edward pomagał przed wielu laty. Pamiętam widok pani Barbary, od lat zmagającej się ze schizofrenią, która deponowała u Edwarda książeczkę oszczędnościową, na którą wpłacała drobne kwoty, albowiem „na całym świecie tylko mecenasowi Rozwałce ufam” i telefony od pana Henryka z zakładu karnego, który spędzić miał w zakładzie wiele lat, a „na całym świecie może zadzwonić tylko do mecenasa Rozwałki”. Zawód adwokata jest trudny i wymagający, ale trudu tego warty i Edward swoim adwokackim życiem doskonale to pokazywał.
Oczywiście nie zawsze można liczyć tylko na miłe gesty ze strony innych osób, lecz tym co w Edwardzie szczególnie ujmowało, było to, że nigdy nie żywił do nikogo urazy i nie był pamiętliwy. Na sali sądowej nie trudno o emocje i nie trudno im ulec, ale na zawsze zapamiętam jego słowa: „gdy adwokat jest zdenerwowany, to nie zabiera głosu… Policz wtedy do 10”.
Powiedzieć o Edwardzie „dżentelmen”, to nic nie powiedzieć. Gdy przygotowałem pierwszą mowę końcową, powiedział: „bardzo dobrze, świetnie, ale ja na miejscu pana mecenasa ująłbym to troszkę inaczej”, po czym moja mowa była mocno poprawiona na czerwono. Jak się przy tym wspomnieniu można nie wzruszyć; ten takt i troska Patrona była w nim zawsze, nawet wówczas, gdy wraz ze swoją małżonką, moim drugim patronem, adwokat Janiną Rozwałką, wręczył mi już moją togę. Bezcenna była pewność, że na każdą prośbę o pomoc Edward służył mądrą radą.
Jego słowa: „piąta trzydzieści to wcale nie jest aż tak wcześnie i jeszcze się wyśpimy”, gdy umawialiśmy się na poranne przejażdżki rowerowe po wyspie Uznam. Do dziś pomaga wstawać, to naprawdę nie jest „aż tak wcześnie”, jeśli naprawdę chce się coś zrobić.
Edwardzie, poproszono mnie o wspomnienie, ale tak ciężko było je napisać, choć tak często Cię wspominam. Chyba nie potrafię myśleć o Tobie w czasie przeszłym, bo tak często Twój duch jest w tym, co robię każdego dnia i to nie tylko wtedy, gdy zakładam togę. Dziękuję Ci za wszystko. Bądź ze mną zawsze. – adw. Radosław Reszke”
***
Kończąc ten tekst, jakże dla mnie osobisty i szczególny, stwierdzam, że narodziny i umieranie to tak jak dwie życiowe funkcje każdego człowieka – wdech i wydech. Ale życie nie zawsze bywa sprawdzalne, bo jednym po prostu prostuje ścieżki, a innym pozostawia krzywe i niepewne. Edwardowi życie dało autostradę do słońca, ale nieraz przypominało mu o gorzkim smaku wody, czy pustce na nieistniejącej już stacji paliw.
Jak pisał jeden z trzech muszkieterów, twórca „Galerii pod żabotem” mec. Jerzy Piosiciki „po koniu siodło, a po człowieku pamięć”. Co pozostaje po życiu? Zadajemy sobie wielokrotnie to odwieczne retoryczne pytanie. Wdzięczność czy zapomnienie? To tylko zależy od nas, które z wektorów naszej realizacji okażą się słuszne. Edward wpoił mi maksymę życiową i zawodową niezwykle istotną. „Nie finanse stanowią o twojej doskonałości, ale ty sam.”
Dziękujemy Ci Edwardzie, że byłeś z nami i umiałeś przekazać wiele wartości, których dzisiaj poszukujemy bezpowrotnie. •