Tym razem nie jest nam do śmiechu. Tym razem nie czas na anegdoty, śmiechostki czy żarty. Najwyższy już czas pomówić o ważnych sprawach.
Zadomowiły się w języku prawniczym już dość dawno dwa konstrukty: „daleko idącej ostrożności procesowej”, nakazującej traktowanie innych uczestników postępowań i członków ciał orzeczniczych z ponadprzeciętną dozą braku zaufania co do przyszłych decyzji, działań, zarzutów, twierdzeń etc., a także „doświadczenia procesowego”, które nieodmiennie poucza i zachęca, ażeby niczemu nie dawać przedwcześnie wiary i zawczasu nie cieszyć się z przyszłych (wszak, jak uczy samo to doświadczenie, niepewnych) sukcesów. Pierwszy z nich można określać mianem „nakazu przewidywania nieprzewidywalnego (czy wręcz niemożliwego)”, a drugi – „nakazem zakładania najgorszego” (teoria gier kornie się kłania).
Obok wskazanego duetu winniśmy jednak umieścić kolejny, znacznie ważniejszy, konstrukt – „daleko idącej ostrożności przedsądowej, wynikającej z doświadczenia kancelaryjnego”.
Cóż to za dziwo? – spytacie. Konstrukt ten odnosi się do nakazu szczególnej ostrożności w ocenie klientów, którzy zgłaszają się ze swoimi sprawami. Dotyczy zatem całej grupy nader zróżnicowanych sygnałów i oznak, które znamionują klienta – dyplomatycznie określanego mianem – „problematycznego”. Znaki takie mogą być różne – i słowne, i bardzo materialne (namacalne); i widoczne, i głęboko skryte. Przy tym każdy prawnik wykonujący zawód wraz ze zdobywaniem „doświadczenia kancelaryjnego” gromadzi swój własny zbiór. Część z nich pokrywać się będzie z „doświadczeniami kancelaryjnymi” kolegów, tworząc sumę „mądrości zbiorowej”; część będzie zindywidualizowana i niepowtarzalna. Wszystkie jednak muszą być zawczasu prawidłowo zidentyfikowane i odczytywane. Zbyt późna reakcja może bardzo wiele kosztować. Wszystkie należy uwzględniać zwłaszcza przy ustalaniu wysokości wynagrodzenia. Istnieć winna bowiem wprost proporcjonalna zależność między stopniem „problematyczności” klienta a wysokością wynagrodzenia należnego za prowadzenie jego sprawy. Bez istnienia tej relacji omawiany konstrukt miałby charakter czysto akademickich dywagacji.
Własne „doświadczenie kancelaryjne” autora wskazuje na co najmniej pięcioelementowy zbiór odnośnych znaków.
W pierwszej kolejności idzie „ojcowizna”. Powołanie się na nią w sporze o dział spadku, zwłaszcza z udziałem drugiego małżonka zmarłego rodzica (płeć nie ma znaczenia), niemalże zawsze przesądza o braku możliwości wypracowania porozumienia („jak to jej/jemu oddać!? Przecież to po Mamusi/Tatusiu …”). Podobnie działa „krwawica”, uzasadniająca odmowę małżonce, z którą się ów onegdaj wykrwawiący rozwodzi, prawa do jakiegokolwiek majątku wspólnie w małżeństwie wypracowanego („to moja krwawica! Tylko dzięki mnie powstała. A ona, co? Siedziała ciągle w domu. Nawet zupa była za słona!”). Obustronnym ostrzem zagraża za to „zachówek”. Tak właśnie w ten sposób pisany i w ten sposób wymawiany. Zwykły „zachowek” (taki przez „o”) przeważnie nie wzbudza większych emocji i prowadzi jedynie do żydowskich targów o kwoty, pomijając kłopotliwe pytania („on zachówek!? Jakim prawem!?”). Obustronne jest to ostrze, gdyż zrazu do ataku, jak i do obrony posłużyć może, z jednakim skutkiem przewlekłości postępowania.
Są jednak dwa przykłady najcięższe. Z nimi polemizować próżny trud. Nic to nie da. „Prawo moralne”, tak ono jest jednym z zatrważającego duetu, zawsze zwycięży. Jakkolwiek by je pojmować i interpretować, zawsze posłuży do wykazania, że prawodawca nie miał racji, a dana wykładnia jego wytworów nie może być uwzględniana („przecież to niemoralne, żeby dziecko z nieprawego łoża, z tą ladacznicą spłodzone, miało takie same prawa do spadku, co ja – syn pierworodny w małżeństwie zrodzony!”). Zarzut z „moralności prawa” (niezdatny jednak do przypisania L. L. Fullerovi) przekształca się nierzadko w zarzut „prawa naturalnego” i argument z natury rzeczy („przecież to naturalne, że państwowe, to niczyje”). Czasem prawo naturalne przeradza się przy tym w zarzut „normalności” („przecież to nienormalne – dwa chłopy w jednym łóżku. Czysta obraza uczuć religijnych”.).
My tu ciągle o słowach, a są jeszcze znaki niesłowne. Najgroźniejszym z nich są dokumenty w foliowej torebce. Ich niechybne wysypanie na biurko przyszłego pełnomocnika niechybnie oznacza nie tylko chaos i konieczność samodzielnego przezeń ogarnięcia archiwalnej stajni Augiasza, lecz nierzadko sprawę z zakresu ubezpieczeń społecznych (skomplikowaną, długotrwałą i niestety nie zawsze choćby godziwie płatną). I tylko ta znienawidzona Unia idzie prawnikom na pomoc, zakazując używania foliówek…
Spojrzenie osoby trzeciej może rozważane zagadnienie bagatelizować, traktując je zrazu przychylnie jako koloryt zawodu, czy pobłażliwie – jako wynurzenia zgorzkniałego frustrata. Nic bardziej mylnego! Widmo krąży po świecie – widmo „problematycznego” klienta. Niebezpieczeństwa nie dostrzeże ten tylko, co jeszcze go nigdy nie doświadczył.
Wiedza ta jest tak ważka, że powinna stanowić przedmiot nauczania na aplikacjach prawniczych, na równi ze sztuką awizowania przesyłek sądowych (pocztowych, jak i „portalowych”). Bez niej praktyczna edukacja prawnicza nie jest ani kompletna, ani przydatna.
Ku przestrodze przyszłych pokoleń szczecińskich prawników
Mecenas Jan Maria Togowy