Któż nie zna komedii Sylwestra Chęcińskiego pt. „Sami swoi”, któż nie zna Kargula, Pawlaka, Wici co na kocie (nie byle jakim, bo z centralnej Polski) miał jechać…
Któż przy tym nie wie, że w niewielkim, ledwie dwutysięcznym, dolnośląskim Lubomierzu kręcono sceny do tegoż filmu, a na rynku tego miasteczka (rynku z pięknie zachowanym układem staromiejskim, podcieniami i arkadami, świetnie odrestaurowanym) znajdziemy muzeum owych dwóch, łatwo rozpoznawalnych, niemal wrośniętych i scalonych z Lubomierzem, postaci polskiego kina. Bo dziś Lubomierz Kargulem i Pawlakiem właśnie stoją.
Ale czy ktoś z Was, drodzy Czytelnicy wie, że w miasteczku tym tkwi także perła niesamowita, nieodkryta zupełnie (a nawet schowana za blaskiem corocznych, organizowanych tam, sierpniowych Festiwali Komedii Polskiej), której ledwie muśnięcie rodzi chęć powrotu, ciekawość, stanowi doświadczenie zupełnie hipnotyzujące… Tym miejscem jest Kościół w Lubomierzu.
Ten stojący na wzgórzu, nad lubomierskim rynkiem Kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i świętego Maternusa (biskupa Kolonii i Trewiru), piękny, barokowy, w zamyśle twórczyń (tak, tak, nie twórców), o przeznaczeniu pielgrzymkowym, przeto znacznie przewymiarowany, zbyt duży jak na Lubomierz – góruje nad miasteczkiem odzianym w maskę lekkich, komediowych rozrywek.
Kościół powstał w 1730 roku (data ukończenia prac) jako element wówczas istniejących zabudowań klauzurowych – klasztornych, należących do stacjonujących w przeszłości w Lubomierzu (ówczesna nazwa – Liebenthal) już od XIII wieku (aż do kasat pruskich w 1810 roku) sióstr benedyktynek, dalej zaś, aż do 1945 roku – sióstr urszulanek.
Kościół powstał po wojnie trzydziestoletniej (1618 – 1648), na ziemiach objętych zasadą Cuius regio, eius religio (z łac. „czyja władza, tego religia”). Mimo panującej powojennej wolności wyznania protestanckiego, Kościół Katolicki na tym terenie miał pod rządami Habsburgów otwartą drogę do rekatolizacji tych ziem.
Za projekt, pomysł i wykonanie tego Kościoła odpowiadała opatka Martha Tanner (to ważna postać – jeszcze do niej wrócę).
Kościół ten to miejsce niesamowite. Miejsce, w którym schowali się Święci Kościoła Katolickiego. Dosłownie. Ale od początku, a raczej – od wejścia.

Kościół zorientowany jest na zachód (a nie na wschód – jak nakazuje tradycja chrześcijańska – kościoły budowano w taki sposób, by odprawiający mszę, stojący tyłem do wiernych ksiądz, zwracał się z modlitwą ku wschodzącemu słońcu – Światłu Boga). Ten zamysł nie jest przypadkiem, odwrócenie orientacji Kościoła związane było z planami architektonicznymi oraz celem, jaki spełniać miał Kościół – chodziło o pielgrzymkowy wymiar Lubomierza, a do tego potrzebny był plac, na którym będzie można się gromadzić, czynić odpusty, urządzać jarmarki. Taki plac usytuowany jest od strony wschodniej Kościoła – od strony rynku miejskiego.
Kościół powstał częściowo na bazie wcześniejszych zabudowań sakralnych, które uległy spaleniu. Budując ten Kościół nie zniszczono w całości starych części budynku – nowy Kościół je wchłonął, widoczne od wejścia sklepienia barokowe poprzedzają płynnie zachodzące za nimi sklepienia krzyżowe – naprawdę iście swoisty mariaż. Przez to, że sam Kościół stanowił element zabudowań klasztornych, w części odciętej kiedyś dla pielgrzymów i księży, czyli – nazwijmy to – starej części Kościoła, nadano przeznaczenie wewnętrzne, uczyniono z niej całodobową kaplicę modlitewną dla sióstr, usytuowaną specyficznie, za ołtarzem, na poziomie jego szczytu – dostać tam się można przez zachowany w całości, efektowny, surowy, gotycki wirydarz.
W Kościele znajdziemy pięknej urody freski, wykonane w technice na mokro, trwałe, głębokich kolorów i niesamowitych walorów przestrzennych. To zachwycający przejaw malarstwa iluzjonistycznego. Nawet w dobie cyfrowej jakości obrazów, kolorystyka i głębia tych malunków robi kapitalne wrażenie. Freski przedstawiają sceny i postaci biblijne, ale walor tego miejsca wyraża się w jego formacie, przemyślanej organizacji wnętrz, wszechobecnej symbolice (wciąż odkrywanej), łączącej poszczególne elementy wystroju naw bocznych, arkad i sklepień, współgrających ze sobą po przeciwległych stronach, niejako wchodzących ze sobą w dysputę na temat Doczesności i Wieczności.
Kościół wewnątrz wywiera wrażenie ogromne, zachwyca rozmachem i barwami. Wciąga i mami wizją lepszego, Wiecznego Życia. Jest Jego obietnicą, iluzją. Jest uosobieniem baroku w najwyższej próbie.
Co bardzo ważne dla tego miejsca – Kościół zachował się w stanie nietkniętym wojnami, w tym przede wszystkim drugą wojną światową, uchronił się od barbarzyńskich działań najeźdźców (bo przecież – patrząc na tożsamość dolnośląskiej ziemi – nie wyzwolicieli), szabrowników, osiedleńców i z niewiadomych nikomu przyczyn, ostał się przez lata marazmu powojennego, lata powolnej, leniwej w tym miejscu egzystencji. Podupadł, ale nie zubożał. Przeciwnie.
W Kościele znajdziemy oryginalne, osiemnastowieczne ławy kościelne, szereg autentycznych, bocznych ołtarzy z niesamowitego kunsztu snycerką. Ołtarz główny wydaje się być marmurowy, częściowo alabastrowy. Nic bardziej mylnego, to pięknie wykonana iluzja tych materiałów, marmoryzacja, nie mniej efektowana niż te drogie, ciężkie kamienie.
Znajdziemy tam też, należącą w przeszłości do Bractwa Dobrej Śmierci, Kaplicę Matki Bożej Dobrej Śmierci (czyli śmierci stanowiącej o umieraniu bez osamotnienia, w gronie swojej, w wierzeniu katolickim – świętej, czyli wierzącej w Boga, rodziny). Miejsce domniemanego pochówku (gdzieś w czeluściach podziemi Kościoła, nieodkrytych, niemniej niemalże namacalnie wyczuwalnych krypt) wspomnianej Marthy Tanner. Osoby zupełnie niezwykłej, wizjonerki, fundatorki Kościoła, osoby głębokiej wiary, zmarłej w powszechnej opinii jej świętości.
W Kaplicy udostępniono, nabyte przez benedyktynki relikwie, – cenne, opatrzone certyfikatami, gromadzone (i udostępnione zwiedzającymi i wiernym) w oryginalnych relikwiarzach. Unikat na skalę światową – wystawione w specjalnie przygotowanej gablocie, na wyciągnięcie ręki, relikwie św Piotra, św Pawła, św Innocentego, św Severniusa, wielu, wielu innych. I to nie byle jakie relikwie, bo tzw. relikwie pierwszego stopnia (stanowiące elementy ciała świętych).
Ale to tylko część….
Prawdziwym zaskoczeniem – nie tylko dla mnie, przyjezdnego, turysty, ale i osób żyjących w sąsiedztwie tego Kościoła – jest to, co możemy zobaczyć (prawie dotknąć) w centralnej części Kościoła, na jego ołtarzu, u jego szczytu.
Znajdziemy tam dwie, usytuowane symetrycznie, po obu bokach ołtarza, szklane, znacznych rozmiarów szkatuły – de facto trumny. Wewnątrz znajdują się postaci świętych, tych tytułowych, co się sami bronią. Relikwie te sprowadzono do lubomierskiego Kościoła w 1775 r., za sprawą koneksji rodzinnych kolejnej z opatek, Walburgi Hanish (jej brat był ambasadorem cesarza Austrii w Rzymie – stąd ułatwiony benedyktynkom dostęp do autentycznych, bezcennych dziś relikwii).
W pierwszej z tych szkatuł (po prawej stronie patrząc na ołtarz) znajdziemy żołnierza rzymskiego Legionu Tebańskiego, utworzonego w armii Rzymu w II wieku n.e., jako pierwszy legion chrześcijański. Przed jedną z walk na terenie Frankonii, najpewniej na przełomie III i IV wieku, wobec odmowy oddania przez żołnierzy czci cesarzowi oraz bogom rzymskim, nakazano ścięcie żołnierzy w drodze dziesiątkowania (co dziesiąty ponosił śmierć, następnie, wobec dalszej odmowy znów, co dziesiąty ponosił śmierć, aż w końcu nie ostał się żaden z około 6.000 żołnierzy). No i jeden z tych męczenników (wyniesionych na ołtarze już w V wieku) znalazł się w Lubomierzu, nabyty przez wspominaną Walburgię Hanish.
W drugiej z tych szkatuł złożono zaś relikwie biskupa z Dijon (tak, z tego Dijon), św. Benignego, krzewiącego w tym mieście wiarę katolicką, także męczennika. Ponoć Francuzi nie wierzyli w tę informację, wszak w Dijon ponad grobowcem św. Benignego stoi cała Katedra – miejsce spoczynku tego świętego i oficjalne miejsce jego kultu. Tyle, że wewnątrz grobowca w Katedrze w Dijon nie ma ciała biskupa – jest jedynie jego fragment, najpewniej palec. Całe ciało jest zaś w Lubomierzu. Taki tam przykład ówczesnego kupiectwa religijnego.
Co ważne, mamy tu możliwość obcowania z pełnowymiarowymi postaciami świętych – relikwiami obejmującymi niemal całość szkieletów. To absolutny ewenement sakralny na skalę światową. Najpewniej, na całej półkuli północnej, nie ma drugiego takiego miejsca jak Kościół w Lubomierzu, gdzie istnieje możliwość obejrzenia pełnych postaci dwóch świętych – nie drobnych ich relikwii – całych postaci. Ułożono je w szkatułach szklanych, na poduchach, mają gipsowe maski pośmiertne, są odziane w bogato zdobione szaty, upstrzone rubinami, szmaragdami, srebrnymi i złotymi koronkami kasetowymi (szczególnie drogi element odzienia, wytwarzany w XVIII wieku w krajach Beneluksu).
O tym, że są to akurat ci święci, jak i o autentyczności relikwii udostępnionych w Kaplicy Matki Bożej Dobrej Śmierci, przekonano się podczas stosunkowo niedawno przeprowadzonych prac renowacyjnych starych budynków klasztornych, gdzie odkryto skrzynie z relikwiami oraz certyfikatami.
Wspominałem, że można te pełnopostaciowe relikwie niemalże dotknąć? Ano można.
Zwiedzając Kościół (wespół z panem Zbigniewem – osobą pełną nieprawdopodobnej wiedzy i zapału do poświęcania swego czasu i energii temu miejscu) przechodzi się z ołtarza, przez klauzurowe drzwi do wirydarza, o którym wspominałem wcześniej. Stamtąd udaje się schodami do – również wspominanej – kaplicy modlitewnej sióstr benedyktynek i to w tej kaplicy, znajdującej się z drugiej strony ołtarza, u jego szczytu, można podejść do tychże szkatuł, przyjrzeć się postaciom świętych, ich ubiorowi, można niemal dotknąć te postaci. Te szkatuły stoją tam nieprzerwanie od XVIII wieku. Święci są wówczas zwróceni twarzą w naszą stronę. Zapewniam, że wrażenie robi to piorunujące.
Nie mogę nie wspomnieć jeszcze o jednym miejscu w tym Kościele. To salka, umieszczona nieco wyżej, niż kaplica na tyłach ołtarza. Mała przestrzeń wypełniona elementami strojów liturgicznych – stułami, kapami, dalmatykami – wszystko w kompletach, jednego wzoru, zdobione nićmi złotymi i srebrnymi, przejaw istnie benedyktyńskiej pracy. Najstarsza pochodzi z XVI wieku, większość z XVIII i XIX w., tu także rządzą symbolizm katolicki (róża pustynna, owoc i pestki granatu) i niesamowity kunszt wykonania tych szat.
Na zakończenie – mój ulubiony element wystroju tego Kościoła, nieco zapomniany, usytuowany gdzieś w przejściu między ołtarzem a wirydarzem – to antepedium, rodzaj przysłony przestrzeni pod ołtarzem – rzeźbiony w drewnie przejaw kultu Męki Pańskiej, zawierający atrybuty związane z ukrzyżowaniem: drabina, gwoździe, włócznia, kij z gąbką moczoną w occie, obcęgi, młotek, lampa oliwna. Nieprawdopodobny przejaw, średniowiecznej sztuki sakralnej, nieco zapuszczony, absolutnie jednak fantastyczny element, bogatego w przeszłości, wystroju tego miejsca.
No a dlaczego święci się bronią sami?
Gdy zwiedzałem Kościół (nie raz i nie dwa, na pewno też nie po raz ostatni), pan Zbigniew opowiedział pewną historię. Otóż pod koniec drugiej wojny światowej, front wstrzymał się na pewien czas nieopodal, na przedmieściach Lwówka Śląskiego. Główne działania bojowe ominęły Lubomierz, niemniej któregoś dnia nad miasto nadleciał radziecki samolot bombowy, który zrzucił dwie bomby. Jedna z nich spadła na ogród za plebanią Kościoła, druga przebiła strop Kościoła i wpadła do środka, na posadzkę. Żadna z nich nie wybuchła, a trzeba wiedzieć, że wybuch ledwie jednej z nich spowodowałby zniszczenie całego Kościoła, naw, fresków, świętych, antepedium, wszystkiego. Po zakończeniu działań bojowych obie bomby poddano badaniu i okazało się, że obie z nich były w pełni sprawne. Dlaczego nie wybuchły – nie wiadomo.
Gdy dołożymy do tej historii fakt, że jakimś cudem, prężnie działający po wojnie na Ziemiach Odzyskanych szabrownicy oraz równie nieczuli na doniosły wymiar sztuki, szczególnie tej sakralnej, żołnierze radzieccy nie tknęli Kościoła, jego bogactw, szmaragdów i koronek, to jasnym staje się, że miejsce to jest miejscem wyjątkowym, z pewnością objętym jakimś działaniem sił innych, niż ziemskie. A być może jest to, przynajmniej po części, sprawką działania udostępnionego zwiedzającym Agnuska (rodzaj amuletu, pieczęci odciśniętej w wytopionym z pozyskiwanego ze świecy paschalnej, wypalanej w Watykanie w trakcie Wielkanocy, wosku – w tym wypadku daru dla benedyktynek od samego papieża Piusa VI), a być może – jak mawiają w Lubomierzu – po prostu to sami święci się w tym miejscu bronią.
Dziś myślę, że ów komediowy wymiar Lubomierza, jego Festiwal i śmiechy, być może nie bez powodu, także mają na celu odwrócenie uwagi od czegoś fascynującego i cennego, a jednocześnie powiązanego na stałe z Lubomierzem, z Liebenthall, klasztorem i zupełnie nieopisanym urokiem tego miejsca.
Jadąc do Świeradowa, na trasie między Jelenią Górą a Gryfowem Śląskim, znajdziecie kierunkowskaz na Lubomierz, miasto „Samych swoich”. Zajedźcie tam, sprawdźcie to, czym staram się Was zainteresować. Niestety charakterystyką tego miejsca jest to, że Kościół na co dzień i w godzinach poza mszami, jest zamknięty. Ale tam, w Lubomierzu mieszka p. Zbigniew, do którego można zadzwonić (chętnie podzielę się numerem kontaktowym – bo mogę), poprosić o spotkanie (wieczorem, gdy już ciemno – najlepiej) i o otwarcie wrót Kościoła oraz historii tego miejsca. Warto.