Wiedzę o tym, czym jest armia, a w niej kawaleria, Wojciech Kossak nabył w latach 1876-1877, kiedy służył w 1 Galicyjskim Pułku Ułanów. Jako malarz szybko zorientował się, że dobrze udaje mu się oddawać sceny batalistyczne, a także motywy związane z wojskiem i wojskowością. Wyspecjalizował się w malowaniu koni. Sława jego dotarła najpierw na dwór austro-węgierski, a następnie na niemiecki.
W roku 1895 na zaproszenie Wilhelma II zamieszkał w Berlinie, gdzie talent jego ceniono wysoko. Kiedy więc zapadła decyzja, by pod Szczecinem urządzić wielkie manewry sprzymierzonych armii, Polak również otrzymał zaproszenie. Swe wrażenia opisał we „Wspomnieniach” wydanych po raz pierwszy w roku 1912.
Przybycie do miasta
Rozkaz wyjazdu do Szczecina nadszedł w roku 1900. Podróż na trasie Berlin-Szczecin nie była daleka, ale przebiegła z pompą. Zanim polski malarz przybył na Pomorze Zachodnie, wysłał przodem swego konia oraz stajennego. W bagażu „podręcznym” przywiózł tymczasem komplet mundurów oraz odznaczeń. Na miejscu powitał go pruski oficer – major von Kęszycki. „Dzielny żołnierz i kawalerzysta był majorem wprawdzie liniowego pułku, ale sławnego, czerwonych huzarów Ziethena. Z polskiego pochodzenia pozostało mu nazwisko i klejnot szlachecki, po polsku nie umiał wcale, był więc na drodze do zrobienia kariery”.
Przybysza, podobnie jak innych cesarskich gości, umieszczono w dobrej klasy hotelu. Jeszcze tego samego wieczora pojawił się na kolacji ogromny gwardzista z osobistej ochrony Wilhelma II, który wręczył Kossakowi wielką kopertę opatrzoną imperialnym monogramem. Był to rozkaz pojawienia się kolejnego dnia na dworcu w galowym mundurze. Kossak miał towarzyszyć cesarzowi Niemiec podczas powitania austriackiego następcy tronu – Franciszka Ferdynanda. Chodzi o tego samego Franciszka Ferdynanda, którego w roku 1914 zastrzelił w Sarajewie bośniacki terrorysta, co w konsekwencji pociągnęło za sobą wybuch I wojny światowej.
Spotkanie z arcyksięciem
W roku 1900 Europa świętowała jubileusz tysiąclecia, „święte przymierze” czuło się silne jak nigdy i nic jeszcze nie zwiastowało przyszłych katastrof. Oznaczonego dnia cały Szczecin tonął w morzu czarno-żółtych flag (barwy monarchii habsburskiej). Urzędy i domy prywatne udekorowano również monogramami następcy tronu – F.F. Mimo że dominowały kontrasty, a wszędzie panowała atmosfera festynu, na ulicy Kossak i tak wzbudzał nadzwyczajne zainteresowanie. Jego mundur składał się z bowiem jasnoniebieskiej bluzy oraz czerwonych spodni. Zwłaszcza dolna część garderoby przyciągała wzrok. „Francuz…” prychano za jego plecami tu i ówdzie. Na dworcu okazało się, że Polak jest jedynym oficerem noszącym austriacki mundur.

Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy na peronie pojawił się Wilhelm II. On również ubrał tego dnia austriacki uniform marszałkowski. Władca zawezwał swego malarza i polecił: „Kossak, proszę zostać koło mnie, jesteś pan dziś moim adiutantem”. Malarz nie okazał zdziwienia. Po latach napisał: „może nie było to zupełnie zgodne z przepisami dworskiego ceremoniału, nie mogę o tym sądzić. Jako żołnierz wiem, że odpowiadało zewnętrznym formom w zupełności, aby austriacki feldmarszałek miał przy sobie austriackiego oficera. Naturalnie w tej chwili stanąłem w pozycji regulaminowej «trzy kroki na lewo w bok», obok swojego dostojnego szefa, za nami w tyle książęta Rzeszy i ekscelencje”.
Kiedy pociąg wjechał na peron i gość został odpowiednio powitany, cesarz oraz arcyksiążę „zwrócili się ku kompanii honorowej, prezentującej broń, aby podług zwyczaju zrobić jej przegląd”. Kossak na wiele nie liczył. „Na drodze do niej stałem przykuty do wskazanego mi miejsca”, wspomina. W pewnej chwili Franciszek Ferdynand zwrócił się jednak do niego z serdecznym wyrazem twarzy. Podał mu rękę, po czym oświadczył: „cieszy mnie to, panie Kossak, że pan tutaj nie tylko naszą sztukę, ale i swój pułk tak godnie reprezentujesz”. Autor wspomnień wyznaje: „wspominając podobne momenta mojego życia rzeczywiście przeżyte, sam sobie tłumaczyć muszę, że to było”.
Zamek w Szczecinie
Na początku XX wieku Zamek Książąt Pomorskich w Szczecinie służył armii jako budynek garnizonowy. Pobyt armii nadszarpnął jego kondycję, choć to nic w porównaniu ze zniszczeniami, których doznał w czasie II wojny światowej. Tym ciekawiej brzmi opis fortecy zachowany w relacji Kossaka. Czytamy w nim: „Szczecin ma stary obronny zamek z XIII wieku, niewielki, ale w ogromnym charakterze. Sale w nim niskie, a romańskie sklepienia wspierają się na krótkich a szerokich kolumnach”. Polak poznał budowlę dzięki wydarzeniu towarzyskiemu, na które został zaproszony. Otóż w sali rycerskiej dawnej rezydencji Gryfitów wydano uroczysty obiad na cześć Franciszka Ferdynanda. Kossak go zapamiętał następująco: „wyglądało to tak po średniowiecznemu, że potrzeba było tylko błazna i parę chartów na stopniach, aby efekt był zupełny”.
Na tym jednak nie koniec niespodzianek. „Podczas biesiady – czytamy we wspomnieniach – zbliża się do mnie jeden z szambelanów i wzywa do cesarza. Biorę spod krzesła moją czapkę i mam wrażenie, że wchodząc po stopniach z widowni teatralnej wkraczam na scenę. Cesarz w doskonałym humorze oświadcza arcyksięciu, że powiększa jego świtę o jednego oficera więcej: «podarowuję ci na te parę dni Kossaka»”. Polak nie krył satysfakcji. Poza możliwością obcowania z członkiem austriackiego domu panującego rozpoznał wśród jego personelu starych znajomych. Radość sprawiła mu zwłaszcza obecność węgierskiego huzara, rotmistrza Burki, z którym potem na poligonie popisywał się przed Prusakami wyczynami jeździeckimi. Obaj prześcigali się w podejmowaniu ryzyka, „aby pokazać, co potrafią węgierski huzar i polski ułan”.
Disciplina teutonica
O samych manewrach nie ma we „Wspomnieniach” wiele. Znaczące jest jednak to, co Kossak zapamiętał i odnotował: „podczas tych manewrów szczecińskich widziałem scenę świadczącą o niesłychanej karności pułków pruskich. W okolicy Szczecina wszystkie drogi wysadzone są jabłoniami, obwieszonymi doskonałym gatunkiem soczystych jabłek szczecińskich. Fenomen świadczący o wyrobionym poczuciu uszanowania cudzej własności zadziwił mnie jeszcze przed sceną, o której chcę mówić. Oto najniżej wiszące gałęzie jabłoni są tak samo oblepione owocem, jak najwyższe; nie ma żadnej różnicy”.
Cóż to ma wspólnego z ćwiczeniami wojska? Otóż wiele. „Widziałem – pisze Kossak – w spiekotę, w gęstym kurzu maszerującą piechotę pruską. Zmordowani i czarni od kurzu, mieli go pewnie pełne usta. Szli wśród tych jabłoni o gałęziach tak nisko wiszących, że literalnie jabłka same do ust się pchały. Nie podnosząc ręki, mogli z łatwością uderzające ich po twarzy jabłka ustami chwycić. Zamiast tego widziałem uchylające się hełmy i starania tych spragnionych, znużonych żołnierzy, aby przypadkiem jednego jabłka nie strącić”.
Epilog
Obserwacja maszerującej piechoty pruskiej dała Kossakowi powód do refleksji nad dyscyplinarną kondycją armii austro-węgierskiej. Diagnoza była szczera i prosta zarazem: „u nas tego nie ma, i ja, jak inni oficerowie, przymykałem jedno oko, aby nie widzieć, jak moi ułani, jadąc koło sadów owocowych, nadziewali lancą niedojrzałe jeszcze gruszki”. Istotę prawdziwej wojskowej dyscypliny, karności pozwalającej na najniższym szczeblu utrzymywać pozycje, a na najwyższym wygrywać wojny, pojął polski ułan dopiero w Szczecinie. A pomogła mu w tym obserwacja miejscowych jabłoni (nawiasem mówiąc: kto dziś jeszcze pamięta, że Szczecin i okolice słynęły jako zagłębie jabłkowe…?).
„Wspomnienia” Kossaka to cenne źródło uzupełniające naszą wiedzę o klimacie cesarskiego Szczecina. Nie we wszystkim jednak należy ich autorowi bezkrytycznie wierzyć. Po raz pierwszy, jak już wyżej zaznaczono, ukazały się one w roku 1912. Były to czasy, w których sławienie niezwyciężonego sojuszu państw centralnych należało do kanonów oficjalnej propagandy. Kossak z wielką rewerencją (inaczej książka nie przeszłaby przez cenzurę) pisze o tej samej armii pruskiej, która dopuściła się licznych bestialstw i okrucieństw podczas I wojny światowej. Wychwala pod niebiosa tę samą armię austro-węgierską, której możliwości zainspirowały Jarosława Haszka do napisania „Przygód dzielnego wojaka Szwejka”.
Obserwacje Kossaka odnoszące się do różnic w pojmowaniu dyscypliny w obu armiach nie jest jednak chybiona. Dowodzi tego świadectwo polskiego profesora prawa rzymskiego Rafała Taubenschlaga, który w roku 1914 znalazł się w Koszycach jako wojskowy sędzia śledczy. Jedna ze spraw, którą mu przydzielono, związana była z samodzielnym porzuceniem stanowiska bojowego. Otóż w siarczysty mróz austriacki żołnierz (góral z Podhala) pilnował magazynów z amunicją w towarzystwie niemieckiego towarzysza. Po trzech godzinach, kiedy nie pojawiła się zmiana, przemarznięty c.k. wojak udał się do gospody. Niemiec pozostał na miejscu i odmroził nogi, co zakończyło się ich amputacją. „Dezerterowi” wymierzono pięć lat więzienia. Skazanego niewiele to obeszło. „Jakby mnie też obcięli nogi, to za pięć lat by mi nie odrosły” stwierdził spokojnie po ogłoszeniu wyroku.