W 2004 w listopadzie podczas wycieczki dookoła świata z Nowej Zelandii przylatujemy do Papeete na Tahiti. Przypominam, że jest to na drugim końcu świata i jest po północy. Zawsze są paszporty, wizy, celnicy, itp., a tutaj zaskoczenie – jest zielona linia dla obywateli UE i bez jakiejkolwiek kontroli znajdujemy się na Pacyfiku, w mieście odmalowywanym przez P. Gauguina.
Polinezja francuska – raj na ziemi
Dotarliśmy do hotelu dobrze po północy i z uwagi na długi lot dano nam wolne do popołudnia. Wstałem wcześnie rano, pierwsza przechadzka po mieście i na duży bazar – Polinezyjczycy to piękna rasa. Kwiaty są dokładnie wszędzie, a na bazarze jakieś nieznane mi owoce, a w każdym razie inaczej wyglądające. Znam trochę język francuski, a zatem mogłem dopytać o drogę, a poza tym to niewielkie miasto, ale jakby jedna wielka oranżeria.
Po południu zwiedzamy wyspę mikrobusem – wyspa w obwodzie ma ze 150 km. Podziwiamy na zboczu wygasłego wulkanu wielkości naszych Rysów dżunglę, ale niezwykłe gęstą i o „żywej” zieleni, poprzetykaną setkami gatunków paproci (o wysokości kilku metrów) i wszelakiego rodzaju kolorowych krzewów – jeśli miałbym mieć kiedykolwiek wyobrażenia o raju – to właśnie Tahiti.
Na północy wyspy są wspaniałe wodospady o wysokości 300 m – jedne z większych w świecie – wyrzucają w górę wodę morską.
Zwiedzamy muzeum Gauguina i wcale mu się nie dziwię, że jak zobaczył Polinezję, to tam został i malował Polinezyjki.
Po dwóch dniach spędzonych na Tahiti wylatujemy na pobliską wyspę Moorea, która jest widoczna z lotniska. Zabierają nas na ten 20-minutowy lot samolotem pamiętającym czasy międzywojenne – po zapięciu pasów okazało się, że jest zepsuty, ale w pobliżu stał drugi taki sam.
Zachwycałem się Tahiti, a Moorea jest jeszcze piękniejsza – znacznie mniejsza, ale z wysokimi, białymi górami, aż śnieżnymi plażami i tak samo bujną roślinnością.
Na Moorea „zafundowano” nam atrakcję – wypłynęliśmy katamaranem do płytkiej zatoki, gdzie zalecono nam nie przekraczać „umownego” zabezpieczenia, jakim był sznur z pływakami – my byliśmy po jednej stronie sznura, a po drugiej takie metrowe rekiny, które, abyśmy je dłużej widzieli, karmiono przy nas – strachu nie było, bo rekiny nie były „ludojadami”, ale wrażenie niezłe. Później pokazano nam płaszczki (takie o średnicy 2 m) z ostrzeżeniem, aby ich nie dotykać pod brzuchem i za taki „szpikulcowaty” ogon – płaszczki były łagodne, po grzbiecie dały się głaskać, a dopiero dzisiaj wiem, jak są groźne, gdy ten pogromca i eksplorator rekinów oraz aligatorów z Australii (słynny z Discovery Channel) zginął właśnie od uderzenia tym ogonem w serce.
Po kolejnych dwóch dniach lecimy już normalnym samolotem na Bora-Bora. My jako Europejczycy nie wyobrażamy sobie bezmiaru Oceanu Spokojnego, a w samolocie każdy otrzymał przezroczystą mapę Polinezji Francuskiej nałożoną na Europę, która ma tylko 4 tys. km m2 (ale kilkadziesiąt wysp) – odległość z Moorea do Bora-Bora wynosi tyle co z Madrytu do Moskwy – archipelag wysp Towarzystwa, czyli Polinezji, wcale nie jest największy na Pacyfiku.
Wszystkie przewodniki mówią, że Bora-Bora to właśnie ten raj na ziemi, wyspa ma tylko 40 km2, ale już z góry wygląda wręcz niebiańsko. Są takie jakby kręgi różnego koloru wód dookoła wyspy, to oczywiście zależy od głębokości, zasolenia i rodzajów raf pod wodą, ale wygląda, jakby wyspa otoczona była kilkoma pierścieniami. To też wyspa wulkaniczna, która kiedyś „wynurzyła” się z Pacyfiku, ale obecnie wulkan jest wygasły, natomiast roślinność jeszcze bujniejsza. Mnie osobiście najbardziej podobała się Moorea – chyba tam już więcej nie będę, ale jeśli chcecie zobaczyć samo piękno – to może raz w życiu polecieć na Polinezję. Przy okazji, żebym nie zapomniał o Paniach: tam są najpiękniejsze na świecie czarne perły i to nie hodowlane, a naturalne z oceanu.
Portugalia
Opisując onegdaj Hiszpanię zalecałem jednak podróż z Polski samochodem, bo wiele można i trzeba zwiedzić, a Hiszpania jest daleko i wycieczka do niej zabierze przynajmniej 2 tygodnie. Jeszcze dalej jest Portugalia i połączyć jej z Hiszpanią nie sposób, chyba że mamy bardzo dużo czasu i odłożone kapitały na emeryturę. Ale przecież OFE już zlikwidowano, a zatem marzenie o długich urlopach i środkach finansowych – to chyba mrzonka.
Zatem proponuję Portugalię samolotem i to od razu do Algavre, czyli na południe Portugalii – w Faro jest lotnisko, a kiedyś dostałem się tam bezpośrednio lotem z Krakowa. Oczywiście na miejscu wypożyczamy samochód, bo będziemy sporo zwiedzać.
Południe Portugalii ma cudowny dla nas klimat – zimy tam w ogóle nie ma (w styczniu około 14 st. C), a lato wcale nie jest upalne, bo klimat atlantycki.
Moi bliscy znajomi, z którymi kiedyś spędziłem czas na Maderze, tak docenili klimat Algavre, że kupili dom i spędzają corocznie tam okres naszej jesieni i zimy.
Algavre
Wybrzeże z piaszczystymi plażami, małymi miasteczkami i dobrą bazą hotelową – to tylko niecałe 200 km od Taviry do Sagres, a zatem zatrzymać się można w jakiejkolwiek miejscowości – wszędzie będzie zawsze ładnie. My mieszkaliśmy blisko Faro, a to jest skrzyżowanie dróg, którymi będziemy podróżować na różne wycieczki.
Jedziemy na przylądek Sao Vicente – to jest najdalej położony punkt Europy w kierunku południowym, a i też zachodnim. Po drodze, którą można przejechać w 1-2 godziny, zjeżdżamy na wybrzeże, aby obejrzeć śliczne małe miasteczka. Pierwsze to Albufeira – kurort, a jednocześnie wiele atrakcji (delfinarium, papużarnia i wielki park wodny). Jadąc do drugiego z tych osobliwych miejscowości, czyli Portimao, spróbujcie nie ominąć Pera (tam są fantastyczne rzeźby z piasku). Trzecim miasteczkiem jest Lagos. Niegdyś był tam targ czarnych niewolników z Afryki, obecnie zobaczyć można muzeum figur woskowych wszystkich ważnych odkrywców świata, a pochodzących z Portugali.
Docieramy do Sagres, a w konsekwencji do przylądka św. Wincentego. Tu są wysokie klify, nieprawdopodobnie wysokie fale – słynny raj surferów, a przede wszystkim Szkoła Henryka Żeglarza.
Stojąc już na klifie widać potęgę Atlantyku: fale tu podobno osiągają ponad 20 m wysokości – Rzymianie, którzy tu w I wieku n.e. byli, uważali, że właśnie w tym miejscu słońce chowa się na noc.
Wracając do Henryka Żeglarza – był to brat króla, który założył jakby pierwszą w historii wyższą szkołę morską i to w XV wieku – studiował tam między innymi Vasco da Gama, a więc ten co odkrył przejście do Indii poprzez opłynięcie Afryki. Portugalczycy byli wspaniałymi żeglarzami i w zasadzie trudno przyjąć, kto więcej odkrył, oni czy Hiszpanie. Przyjęło się mówić, że historia odkryć to era Kolumba, ale pomijając już to, iż on też nie był Hiszpanem – to Afrykę opłynął pierwszy Vasco da Gama; Kolumb szukał drogi do Indii na zachód, a Portugalczycy ją znaleźli na południu. Odkryli też Indonezję, a także Brazylię (w której do dzisiaj mówi się portugalskim).
Na skutek odkryć geograficznych Portugalia stała się bardzo zamożnym krajem i rywalizowała z Hiszpanią – wszakże ich potencjał ludzki i wojskowy nie był tak silny jak sąsiada i w końcu w XVIII wieku nastąpiła unia personalna obu krajów. To oczywiście nie mogło się dobrze skończyć dla Portugalii – utraciła ona większość swych kolonii na rzecz Anglików i Holendrów, ale później odzyskała niepodległość od Hiszpanii też przy pomocy Wielkiej Brytanii, do dzisiaj zresztą ta przyjaźń jest mocno widoczna.
Wycieczka, którą kończymy o zachodzie słońca na przylądku St. Vincent jest jednodniowa, a powrót już szybko do Faro – to drogą szybkiego ruchu tylko najwyżej 1-2 godziny.
Lizbona
Wybieramy się do Lizbony, ale ta wycieczka powinna być dwudniowa, bo raz, że to trochę dalej niż do St. Vincent, a poza tym na Lizbonę trzeba poświęcić więcej czasu.
Po drodze jest Evora, a tam ruiny świątyni z czasów rzymskich, katedra i klasztor z wnętrzami w stylu mauretańskim, a przede wszystkim Kaplica Kości. Jeśli byliście Państwo w Czermnej k. Kudowy Zdroju to tam też jest Kaplica Kości, ale znacznie mniejsza, a poza tym ta w Evorze to ewenement światowy, poprzez ich ekspozycję.
Lizbona to miasto, które ma tak swoisty koloryt (trochę podobne do San Francisco), poprzez jej położenie – znajduje się na wielu wzgórzach, po których jeżdżą takie małe żółte tramwaje, a jak one zwalniają, to można wsiąść i wysiadać nawet w biegu.
Większość osobliwości tego wspaniałego miasta leży nad Rio Tejo (czyli Tagiem), która to rzeka w Lizbonie ma raczej charakter zatoki, czy też jeziora.
Zaczynamy od panoramy portu z kolejki linowej zbudowanej przez lizbończyków na światową wystawę. Z góry widać już, co następnie trzeba obejrzeć:
– katedra romańska z XII wieku z 17 kg monstrancją ze złota,
– punkt widokowy Brama Słońca, a także drugi taki punkt Św. Łucji (tam można wjechać windą),
– zamek Św. Jerzego na najwyższym ze wzgórz Lizbony – tu rezydowali królowie portugalscy po wypędzeniu Maurów, a pierwszą fortecę to ci ostatni tam zbudowali,
– Panteon Narodowy, który kiedyś miał pełnić rolę katedry.
A przede wszystkim Muzeum Azulejo. Sztuka wytwarzania kafelków i ich malowania pierwotnie pochodziła od Maurów, przejęli ją Hiszpanie (o czym już pisałem), ale doprowadzili do perfekcji Portugalczycy. W muzeum tym, co ciekawe, zobaczycie Państwo pokazaną na 36 m długości Lizbonę, której już nie ma w takim kształcie. Panoramę tę wykonali artyści tej sztuki w 1738 roku, a potężne trzęsienie ziemi w 1775 roku zniszczyło bardzo poważnie Lizbonę – tak jak kiedyś wyglądała, to tylko na azulejos w Muzeum Narodowym.
Warto przejechać się windą Santa Justa, która przenosi nas od ponad 100 lat z jednej ulicy na drugą, a różnica poziomów to 30 m.
W dzielnicy Belem jeszcze zobaczymy wieżę Belem wybudowaną ponad 500 lat temu, która służyła do liczenia statków wchodzących do Lizbony, a później była urzędem ceł, więzieniem i w końcu latarnią morską. Przy tym samym nabrzeżu jest jeszcze imponujący bielą Pomnik Odkrywców.
Na koniec drugiego dnia pobytu w Lizbonie proponuję odwiedzić Oceanarium, na pewno największe w Europie i przejść się po dnie wszystkich ziemskich oceanów.
Skoro jesteśmy dwa dni w Lizbonie, to powinniśmy znaleźć czas na Sintrę odległą około 30 km od Lizbony – to teren, gdzie na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych jest wiele pięknych pałaców, bowiem skoro tam mieściła się rezydencja królewska, to i arystokraci budowali swoje „mieszkanka”.
Ewentualnie Sevilla i Kadyks
To też wyjazd z Faro na dwa dni, o ile jeszcze tych miast nie widzieliście (opisywałem je w podróżach po Hiszpanii).
Do Sevilli jest bliżej, ale w jeden dzień Sevilli obejrzeć nie sposób – natomiast do Kadyksu jest dalej, a kiedyś na prośbę przyjaciół, którzy Kadyksu nie widzieli – taki wypad od świtu do zmroku z Faro zrobiłem i da się…
Madera
Opiszę Maderę przy okazji Portugalii, bo to przecież część wyspiarskiej Portugalii, ale chyba odradzam łączenie Madery z południem kontynentalnym części tego kraju.
Przede wszystkim Madera leży około 1000 km w linii prostej od Lizbony, a poza tym na Maderę potrzeba, myślę, tydzień i osobiście proponowałbym wybrać się tam na wiosnę (maj-czerwiec).
Wszędzie jest napisane w przewodnikach, iż Madera to wyspa „wiecznej wiosny”, ale po pierwsze to botanicznie nie jest możliwe, a po drugie – z jakiegoś powodu Święto Kwiatów odbywa się w końcu kwietnia, a święto Oceanu w czerwcu. Można oczywiście pojechać i na Sylwestra, to trafimy na inne atrakcyjne święta, jak noc na targu (23 grudnia) i karnawał Madery (w noc sylwestrową).
Madera to wulkaniczna wyspa z najwyższym szczytem blisko 2000 m, ale i z głębią Atlantyku około 4000 m – w skrócie jest to wyspa o wysokości od jej osadzenia blisko 6 km.
Klimat Atlantyku i bliskość Afryki (szerokość geograficzna podobna do Marrakeszu w Maroku) sprawiają, iż jest tam podobnie jak na Kanarach ciepło, ale nie upalnie i to przez prawie cały rok.
Lecąc samolotem na Maderę możemy nie zauważyć, że jest już ląd – bo wygląda na to, jakby samolot lądował na wodzie – pasy lotniska w Funchal są zawieszone na palach nad morzem – takiego lądowiska nigdzie nie widziałem.
Wypożyczając samochód zadbać trzeba, aby był on ze skrzynią automatyczną i w miarę silny, bo na Maderze jak na rollercoasterze: w górę i w dół, a nasz pojazd musi się w takich warunkach dobrze sprawić.
Jedziemy do Funchal – wybraliśmy sobie onegdaj hotel na wysokości ponad 1000 m nad miastem – Choupana Hills. Polecam to miejsce, bo widok jest nieprawdopodobny z balkonu hotelowego i to zarówno rano, jak i wieczorem – jedyny problem to taki, że hotel ten częściowo spłonął, ale jakiś rok po naszym pobycie; może go odbudowano.
Trasa dojazdowa z poziomu oceanu do hotelu jest niezwykle stroma, ale drogi są dobre. Zdumią się Państwo, że na Maderze są dwa pierścienie autostrad – jeden na wysokości około 100 m, a drugi kilkaset metrów wyżej. Drogi mają tunele, mosty, a to przecież lita skała i da się to na wyspie wybudować, a tunelu pod Świną, czy też „zakopianki” nie.
Oprócz tych pierścieni dróg dookoła Madery, wyspa jest otoczona sztucznymi strumykami – to takie kanały szerokości metra zwane lewadami; one doprowadzają słodką wodę z gór do miejscowości położonych niżej – wzdłuż tych lewad proponuję taką całodniową przechadzkę pieszą. Nad lewadami wszędzie są krzewy z kolorowymi kwiatami i drzewa wawrzynowe.
Wyspę można zwiedzić dookoła w dwa, trzy dni, bo odległości nie są wielkie, ale widoki są wspaniałe.
W samym Funchal proponuję przejazd wiklinowymi saniami, które z 1000 m zjeżdżają bazaltowymi ulicami aż do centrum przy oceanie – szybko to jedzie, że aż strach, ale dwaj prowadzący te sanie w nienagannych garniturach potrafią bezpiecznie nas przewieźć, a na końcu za odwagę dostaniemy certyfikat potwierdzający to, że się nie boimy tak zjeżdżać.
W Funchal czczą Ronaldo (tego z Realu, a obecnie Juventusu), bo się tam urodził, ale my też mamy pomnik i plac czy też skwer Piłsudskiego, który dla podratowania zdrowia spędził tam ponad 3 miesiące w 1930 roku. Ponieważ wiem, że wiele innych sławnych ludzi też tak robiło i przyjeżdżało na Maderę, to jeśli czujemy się zmęczeni – to właśnie tam lećmy.
Jest jeszcze wino (trochę wzmocnione, bo do 20 procent alkoholu), słynna Modeira i to produkowana od 300 lat przez Anglików (Blandys) i przede wszystkim też dla „brytoli”, bo oni uwielbiają Madeirę – zwiedziliśmy podziemia fabryki wina, a kupić w niej można każdy rocznik, licząc 100 lat wstecz… no, ale czym starsze, tym droższe.
Niedaleko od Blandys jest świetny targ owoców, tam jest wszystko – same marakuje w kilkudziesięciu odmianach.
Wyżej w Funchal w połowie drogi do hotelu jest duży ogród botaniczny, a na samym szczycie Monte (tam, skąd zjeżdżają sanie) jeszcze jeden i to bajkowy. Tam chyba się wszystko z powodu klimatu udaje.
Można zrobić też wycieczkę w góry wulkaniczne (trasa nie jest trudna), na północne wybrzeże do Porto Moniz i wykąpać się w naturalnych basenach powulkanicznych w oceanie.
Plaż na Maderze nie ma, boć to wyspa wulkaniczna, ale jest jedna na południowym wybrzeżu w Calhenie z tym, że piasek dowieziono tam z Maroka.
Wyspa ma szereg małych miejscowości, które są przepiękne i całe w kwiatach, ale jednocześnie wyżej jest surowo skaliście, a chmury niejednokrotnie pod nami.
Zobaczyć też można, co potrafiła onegdaj lawa – płynąc wyrąbała w litej skale szeroki tunel o długości kilku kilometrów; zobaczyć też w górach można na różnych poziomach hodowlę pstrągów.
Gdy codziennie wracamy do hotelu u nas jest jeszcze zachód słońca, a w porcie, który mamy jak na dłoni, jest ciemno i palą się lampy uliczne. Rano z kolei my już po wschodzie słońca mamy dzień, a w Funchal nadal jest noc. A w nocy przypłynął kolejny wielki „wycieczkowiec”, który przywiózł porcję następnego tysiąca turystów, chcących zobaczyć tę wyspę wiecznej wiosny.