Tylko do San Marino to oczywiście nie warto, ale jeśli kiedykolwiek jedziemy do Wenecji, Padwy czy Bolonii, to te 150 km można dodać i znajdziemy się w najmniejszym kraju Europy.
San Marino
San Marino leży zresztą tuż obok Rimini, najsłynniejszego kurortu Włoch na Adriatyku, a onegdaj słynnego rzymskiego miasta Arminium – więc to można połączyć też z wypoczynkiem na plaży.
Jeśli pisałem, iż Lichtenstein jest najmniejszym państwem Europy – to oba wielkością mieszkańców są podobne (około 30.000), zaś powierzchnią San Marino jest dużo mniejsze.
Jak zawsze w maju odbywa się we Włoszech wielki wyścig kolarski „Giro Italia”. W tym roku kolarze wjeżdżali właśnie do wysoko położonego San Marino z Rimini, a więc z poziomu Adriatyku. Przez 10 km dostajemy się na wysokość ponad 900 m.
W XIII wieku mieszkańcy tego wzgórza Monte Titano założyli tutaj komunę, której struktury państwowe przetrwały w niezmienionej formie do dzisiaj, a niezależność tego państewka wszyscy więksi w Europie respektowali. Dopiero w 1941 roku po wypowiedzeniu przez San Marino wojny Rzeszy Niemieckiej (!) po raz pierwszy doznali okupacji obcych wojsk.
Mieszkańcy mówią po włosku, obowiązuje Euro jako waluta, ale w UE nie są i w olbrzymiej ilości czują się odrębnym narodem od włoskiego.
Jedziemy na sam szczyt, z tym że wszędzie już wyżej jest zakaz parkowania – to oczywiście nie dotyczy gości hotelowych, a myśmy tam zanocowali.
Zwiedzamy wieczorem mury obronne i średniowieczne fortece zwane Tre Penne (czyli 3 pióra); ładny jest też ratusz, bazylika, a przede wszystkim najwyższa forteca z pierścieniami murów Rocca Guaita – droga wzdłuż murów jest malownicza, wąska, ale widoki na dolinę i odległe góry są wspaniałe; koniec wieczoru przy dobrym włoskim winie, ale z widokami.
Rano, ponieważ jesteśmy o 100 m od tych fortec, wchodzimy tam ponownie, a ponadto odwiedzamy sklepy. Sanmaryńczycy są naprawdę zamożni; żyją z handlu, emisji znaczków pocztowych i turystyki. Rocznie San Marino odwiedza ponad 4 mln turystów, a zatem stosunek mieszkańców do turystów to jak 1:130. Nie wiem, czy to jest strefa wolnocłowa, ale sklepów z biżuterią, alkoholami i pamiątkami jest mnóstwo i zarówno wybór jest wyśmienity, jak i ceny jakby trochę niższe.
Z San Marino „przebijamy się” samochodem przez Apeniny, bo umówieni byliśmy z przyjaciółmi w Toskanii…, ale to już jest opowieść o Włoszech.
Seszele
Po 43 latach, od chwili gdy obiecałem sobie w dniu uzyskania przez Seszele niepodległości – że tam będę – właśnie wróciłem z żoną i 1,5-roczną córką z Seszeli (13 listopada 2019) i jestem nimi zachwycony.
Pisałem onegdaj, że Polinezja Francuska to raj na ziemi; nie znałem wówczas Seszeli.
Jeszcze 250 lat temu, te 115 wysp na Oceanie Indyjskim leżących na 4 -10 stopnia szerokości geograficznej południowej i to w odległości 1600 km od wybrzeży Afryki – było archipelagiem całkowicie bezludnym; zatrzymywali się tam jedynie piraci, aby zaopatrzyć się w słodką wodę (której na wyspach jest w bród) lub też w otoczonych dżunglą błękitnych lagunach, naprawiać swe okręty po bitwach morskich.
Dzisiaj tylko kilka wysp jest zaludnionych, a dalszych kilka zakupili przede wszystkim rosyjscy oligarchowie i wstęp na nie jest niemożliwy, większość dalej jest bezludna.
Odkryli ten archipelag Portugalczycy w początku XVII, ale zrobili poważny błąd poniechając objęcia ich w posiadanie. W 1742 roku gubernator francuskiej już wyspy Mauritius leżącej na północ od Madagaskaru wysłał kapitana Lazarego Picault, aby zbadał ten rozległy archipelag; francuska ekspedycja wylądowała na największej wyspie i nazwała ją Mahé (imieniem tego gubernatora, który wyposażył wyprawę), zatokę zaś, gdzie wylądowali, nazwał kapitan swoim imieniem, a cały archipelag nazwiskiem ówczesnego ministra finansów Ludwika XV-go Króla Francji (Séchelles)… i tak zostało do dzisiaj.
Francuzi zasiedlili wyspę osadnikami, którzy najczęściej rekrutowali się ze skazańców i niewolnikami. Po przegranej Napoleona Bonaparte w 1814 roku wyspy w ramach Traktatu Paryskiego przejęli Anglicy, a mimo to ostał się język kreolski (czyli zniekształcony francuski) i przetrwał te 200 lat od nieobecności Francuzów, podobnie jak wszystkie nazwy na archipelagu.
Wyspy są pochodzenia wulkanicznego, posiadają spore góry np. na Mahé – która ma tylko 150 km kw., najwyższy szczyt ma ponad 900 m. Klimat jest typowo równikowy, cyklony tu nie sięgają i w ciągu całego roku temperatura codziennie oscyluje między 26 do 34 stopni Celsjusza; różnica w temperaturze między dniem a nocą to tylko 2-3 stopnie Celsjusza. Ocean ma temperaturę wody, znaną nam jedynie z domowej wanny, czyli 28-30 stopni.
Biorąc pod uwagę to, iż są tam góry, przynajmniej raz – dwa razy w tygodniu są ulewy tropikalne; w takim klimacie to… wsadzić w ziemię kij od szczotki i mamy dżunglę. Dżungla jest rzeczywiście niesamowita – otacza nas ze wszystkich stron, a żeby coś zbudować, to trzeba jej trochę wyciąć i uważać, aby znowu domu nie przykryła.
Lądujemy w oryginalnym resorcie Constance-Ephelia – to grupa hotelowa na Oceanie Indyjskim od Malediwów i Seszeli po Madagaskar. Hotel położny jest na półwyspie La Plaine w północno-zachodniej części Mahé i zajmuje cały półwysep o powierzchni około 4 km kw; posiada dwie plaże o zupełnie różnej topografii i około setki zabudowań najwyżej dwukondygnacyjnych, ale widzimy tylko te, przy których akurat stoimy – dookoła dżungla.
Wspaniale zorganizowany jest transport – melexy prowadzone przez pracowników hotelu, (a nie naszych polityków, tak jak to było na Cyprze) kursują po półwyspie jak kolej wiedeńska – dokładnie co 3 minuty i przemieszczanie się z plaży na plażę, czy też do wielu restauracji, nawet z naszą Wiktorią, nie stanowiło żadnego problemu.
Po przyjeździe, koło naszego apartamentu, położonego na parterze, zauważyłem dochodzące do tarasu jezioro – kiedy spytałem pokojowego, jak ono jest głębokie…to się roześmiał mówiąc, że dwa dni padało i woda w trawnik nie wsiąkła, a było jej „po kolana”, ale tylko do następnego dnia.
Dla zamożniejszych klientów hotel ma też wille z basenami, czyli na półwyspie jest około 50-ciu basenów – nas na to stać nie było…, ale za to na basenach ogólnodostępnych mogliśmy być prawie sami.
Mieszkańców na całym archipelagu jest około 100 tysięcy, ale turystów w ciągu roku cztery razy tyle; stąd nie dziwi, iż w tym wieku przez kilkanaście ostatnich lat Seszele stały się najbogatszym krajem afrykańskim w zakresie PKB na jednego mieszkańca, a dochód narodowy w połowie pochodzi z turystyki.
Na Seszele nie jedzie się zwiedzać, bo w zasadzie nie ma co zwiedzać, ale odpoczywać, ciesząc się klimatem, ciepłą wodą w oceanie, wyglądem tropikalnego lasu i wodospadami, a także trelami ptaków.
Turysta doświadczony musi wiedzieć, że przy takim sposobie spędzania wakacji ceny w hotelowych barach i restauracjach są z reguły astronomiczne, tym bardziej, iż nie stosuje się tu zasad all included – kieliszek wina kosztuje tyle, co butelka wina w Europie – ale mała wyprawa do sklepu poza ośrodek i jesteśmy już zaopatrzeni we wszystko, co trzeba i to w cenach zupełnie normalnych.
Biorąc pod uwagę nasze ograniczenia związane z córką, która jest nad wyraz odważna i tyle samo nieodpowiedzialna, a nawet nieposłuszna, nie ryzykujemy zwiedzania innych wysp motorówkami, czy też nurkowania na rafach koralowych – podobno są wspaniałe. Wybieramy się wszakże, wynajmując samochód z kierowcą, na całodniową wycieczkę dookoła Mahé.
Zwiedzamy stolicę kraju przejeżdżając wcześniej wąskimi drogami przez naprawdę wysokie góry i ta nasza mała drugą stolicę po Warszawie jaką widzi, to tak samo nazywającą się jak ona – Viktoria.
W stolicy kraju mieszka 30 tysięcy ludzi, a więc to coś jak nasze powiatowe miasto, ale nowoczesne, dobre samochody, restauracje, ogrody botaniczne i typowy dla Afryki rynek kolonialny – tam widzimy ogromne merliny, barakudy i tuńczyki.
W ogrodzie botanicznym oglądamy „coco de mere”, czyli endemiczne palmy kokosowe (w całym świecie tylko na Mahé), a oryginalność polega na tym, iż palmy są rodzaju męskiego i żeńskiego, a owoce na palmach żeńskich, jak i kwiaty na męskich, przypominają jako żywo organy płciowe – stosownie do rodzaju płci palmy.
W Viktorii mieszka i pracuje znany świecie malarz George Camille (studiował w Londynie, a wystawia w całym świecie) – nie odmówiłem sobie do kolekcji kupienia małego, ale pięknego obrazu – będzie wyeksponowany w pokoju córki.
Objeżdżamy wyspę – plaże po stronie wschodniej, gdzie jest bezmiar oceanu przypominają te z Jamajki… ocean dociera do dżungli, a plaże mają szerokość kilku metrów i na białym piasku można leżeć w cieniu drzewa. Po stronie zachodniej są z kolei błękitne laguny, nie ma oceanicznych fal, te plaże są szerokie, a woda stosunkowo długo płytka.
Po tych 144 krajach świata, które zwiedziłem, mogę śmiało powiedzieć, że na dziesięć dni należy kiedyś wybrać się na Seszele, które naprawdę są rajem na ziemi.
Na koniec o żółwiach olbrzymich. Przy wspaniałej florze Seszele prawie zupełnie pozbawione są fauny, bo przecież za daleko do jakiegokolwiek kontynentu, ale żółwie jednak pływają.
Takie żółwie są tylko na Galapagos i na Seszelach; Anglicy niestety je trochę wybili (chyba z powodu tej zupy żółwiowej), ale zachowały się w naturze na atolu Aldabra. Rząd Seszeli rozdzielił je pomiędzy ogrody botaniczne i te lepsze hotele – tam się nimi dobrze zajmują, a turyście codziennie o godzinie16.00 przez pół godziny mogą je karmić jakimiś gałązkami drzew. Są olbrzymie, mają po 100-200 kg i żyją niektóre do 200-tu lat; są spokojne i niegroźne, stąd Wiktoria też mogła je karmić.
Swoją obietnicę spełniłem, ale nie wykluczam, iż jeszcze kiedyś tam pojedziemy.
Senegal
Wybraliśmy się tam we dwoje z żoną na Sylwestra 2013 roku, ale oczywiście ze zwiedzaniem.
Kraj ten jest najbardziej na zachód wysuniętym wybrzeżem Atlantyku (Cap Verde), raczej biednym, ale stosunkowo stabilnym i bezpiecznym.
Już podróż z lotniska koło Dakaru trochę na południe od tej stolicy, zrobiła na nas wrażenie. Dakar jest olbrzymią czarną metropolią – ponad 3 mln mieszkańców – którzy w nocy tłoczą się na ulicach, coś chcą sprzedać, a między tłumem pieszych przejeżdżają osobowe ciężarówki, zatłoczone niemiłosiernie podróżującymi nie wiadomo dokąd tubylcami. Raczej Dakaru nie zalecam zwiedzać, chociaż trochę na zachód od niego na półwysep Zielonego Przylądka warto się wybrać.
Poniżej Cap Verde i Dakaru jest w zatoce taka wyspa Gorée, na której to podobnie jak w Gambii na wyspie James – handlowano masowo niewolnikami wywożonymi następnie do obu Ameryk.
Zamieszkaliśmy kilkadziesiąt kilometrów na południe od Dakaru w kompleksie hotelowym w okolicy Mbour. Proszę sobie wyobrazić piękne piaszczyste plaże, a tuż obok nich na sprzedaż dziesiątki przepięknych willi z trawnikami i basenami; ceny były wywieszone i jak na nasze warunki to nawet przystępne.
Atlantyk w styczniu tak ciepły, jak Ocean Indyjski na tej samej szerokości (14 stopni szer. płn.) nie jest, ale deszczów prawie nie ma, a temperatura powietrza przynajmniej 30 stop. C i klimat suchy.
Już w pierwszy dzień po przyjeździe wynajęliśmy sobie po południu przewoźnika z łodzią (dłubanka) motorową – który zabrał nas wzdłuż brzegów Atlantyku jakieś przynajmniej kilkanaście kilometrów. Pokazał nam najsłynniejszy targ rybny w całej zachodniej Afryce. Na plaży stało kilkaset łodzi podobnych do tej, którą przypłynęliśmy – wszystkie niebywale kolorowe. Jak słynne musi to być targowisko, to wytłumaczył nam, że te największe łodzie, które przypływają z Gwinei Bissau, maja do 100 osób załogi. Na plaży leżą w stosach ryby (niektórych nigdy w życiu nie widziałem) o różnym kształcie i kolorach; są też całkiem spore rekiny. Na plaży i w jej okolicy odbywa się permanentny handel całodobowy. Wracaliśmy już po ciemku i trochę to było „hardcorowe”.
Do pobliskiego miasta można spokojnie wybierać się na zakupy; z tym, że mówią oni wyłącznie po francusku.
31 grudnia jesteśmy na uroczystej kolacji sylwestrowej w hotelu o bardzo dobrej kuchni i eleganckiej obsłudze. Trochę wyglądaliśmy nietypowo, jako że byliśmy chyba jedną z nielicznych par jednej rasy; przy innych stolikach z reguły był biały mężczyzna (60+) i czarna kobieta (+/-20). Senegalki są szczupłe, zgrabne i o ładnych rysach – zupełnie odmienne niż w pobliskiej Gambii – nie wiem, czy to inne plemię, czy też wpływ kuchni francuskiej i kultury wina. Senegalki noszą swoje małe dzieci w chuście na plecach; są zawsze zadbane, w kolorowych ładnych sukniach i w butach na wysokim obcasie… no robi to miłe wrażenie.
Senegal leży w dorzeczu dwóch dużych rzek: Gambii i Senegalu (rzeki nazywają się tak samo jak kraje). W dorzeczach tych rzek są parki narodowe: Dżudż z olbrzymią ilością pelikanów i flamingów oraz Niokolo Koba i Bandża z antylopami, zebrami i żyrafami i co tam tylko chcecie. Roślinność jest sawannowa, ale są zarówno wielkie akacje, jak i baobaby.
Zobaczyliśmy także na północ od Dakaru Lac Rose – to jezioro o kolorze wody różowej; wydobywają tam z tego jeziora sól i to ona tak barwi wody. Zaliczyliśmy także przejazd szerokimi na setki metrów plażami Atlantyku rajd ciężarówkami po piasku; szkoda, że Paryż – Dakar przeniósł się do Ameryki Południowej i nie jest to winą Senegalu, bo tam jest spokojnie. Senegal graniczy z Mauretanią i Mali, przez które to kraje rajd ten prowadził, a tam ciągle jest mało bezpiecznie.
Dziesięć dni w Senegalu minęło jak „z bicza strzelił”, a do dzisiaj mam w pamięci ten kolorystyczny kraj z pięknymi drzewami, krzewami, a przede wszystkim kobietami – mimo iż jest to kraj muzułmański, a one nie chodzą w hidżabach.
Turyści są wyłącznie prawie z Francji, innych nacji nie widziałem – a zatem kraj ten jest chyba nam mało znanym.