Warszawska Cytadela zbudowana została na wysokim wiślanym brzegu po upadku powstania listopadowego, na rozkaz cara Mikołaja I. Kamień węgielny wmurował sam feldmarszałek Iwan Paskiewicz, który za krwawe stłumienie powstania otrzymał namiestnictwo Królestwa Polskiego i gnębił Polaków represjami. Wyburzono 76 budynków i wysiedlono kilkanaście tysięcy mieszkańców. Budowa ostatecznie zakończona została dopiero po prawie 40 latach, w 1874 r. Zapłacili za nią warszawiacy, Rosjanie zdarli z miasta każdy wydany na budowę rubel, nazywając ten rabunek „bezzwrotną pożyczką”. W Cytadeli stacjonowało pięć tysięcy żołnierzy uzbrojonych w kilkaset armat, a w kazamatach można było zamknąć trzy tysięcy więźniów. Jako twierdza obronna nie została nigdy użyta i nie była nawet przygotowana do obrony przed artyleryjskim ostrzałem, bo nikt się go nie spodziewał. Miała być groźnym memento dla buntowniczych Polaczków, symbolem rosyjskiego panowania i kontroli nad Warszawą. Ponurą sławę zdobyła jako więzienie, a nie twierdza. To w jej murach Rosjanie zgładzili Romualda Traugutta, Stefana Okrzeję czy Marcina Kasprzaka.
W czasie I wojny światowej Niemcy przejęli Cytadelę bez walki. Uruchomili w niej radiostację, z której zresztą 16 listopada 1918 r. Józef Piłsudski radiową notą ogłosił wszystkim rządom świata powstanie niepodległej Polski. Potem Cytadelę oddano wojsku, ale służyła nadal również jako więzienie. Siedział w nim Eligiusz Niewiadomski, którego w Cytadeli właśnie rozstrzelano.
Była 9 rano 13 października 1923 r., gdy Warszawą i okolicą wstrząsnął potworny wybuch. Nad Cytadelą uniósł się wielki słup dymu w kształcie grzyba. W powietrze wyleciała prochownia Cytadeli, ceglana konstrukcja zagłębiona w ziemię. Kształt prochowni podziałał jak lufa armatnia – cała energia wybuchu poszła w górę, został krater głęboki na 10 metrów. Wybuch nie naruszył magazynu pocisków artyleryjskich, których były setki ton – gdyby i one eksplodowały, zmiotłoby całą dzielnicę – natomiast zawalił liczne budynki położone od strony Wisły. Wyleciały w powietrze magazyny i budynki użytkowe, jedna z bram oraz X Pawilon, w którym mieszkały rodziny żołnierzy. Reszta twierdzy była uszkodzona w różnym stopniu.
Wybuch zniszczył dachy na pobliskim Żoliborzu, a fala uderzeniowa była odczuwalna w promieniu wielu kilometrów, docierając aż do Otwocka i Mińska Mazowieckiego. Uszkodzone zostały wieże kościelne na Pradze. Straż pożarna, kierowana słupem dymu, od razu przystąpiła do akcji ratowniczej. Z gruzów wydobywano rannych i zabitych. Szybko ustalono, że straszliwym ładunkiem niszczącym było około 40 wagonów nowoczesnego prochu artyleryjskiego zakupionego we Włoszech. Zginęło 28 osób, rannych – poparzonych i połamanych – było 89. Większość ofiar stanowiły kobiety i dzieci z rodzin wojskowych oraz cywilni pracownicy cytadeli. Żołnierzy zginęło tylko dwóch, szeregowi Michał Szczur i Dawid Katz. Wszystkich zabitych potraktowano jednak jak poległych i pochowano z wojskowymi honorami na Powązkach (szer. Katza na cmentarzu żydowskim). Od razu też rozpoczęto śledztwo.
Jeden z ocalałych żołnierzy zeznał, że widział przed prochownią robotnika palącego papierosa, natychmiast go zganił i kazał mu papierosa zgasić, ale możliwe, że ten tylko przygasił go i wszedł do prochowni. Zaraz potem nastąpił wybuch. Jednak generał Kazimierz Pławski, szef Departamentu Artylerii i Uzbrojenia, wykluczył wybuch z takiej przyczyny, podkreślając, że proch był dobrze zabezpieczony i nawet wejście z zapalonym papierosem do prochowni nie stanowiło zagrożenia, choć było oczywiście zabronione. Nie wchodził w grę samozapłon, gdyż proch był regularnie kontrolowany. Podejrzewano więc zamach. Premier Wincenty Witos stanowczo żądał schwytania sprawców i zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom.
Śledztwo było prowadzone bez sensownej koncepcji, nie było punktu zaczepienia, ale od razu skierowano je przeciwko komunistom. Był przecież rok 1923, zaledwie dwa lata wcześniej zakończyła się wojna polsko-bolszewicka. W czasie tej wojny Komunistyczna Partia Robotnicza Polski wspierała wroga, jak tylko mogła: szpiegostwem, sabotażem, wrogą propagandą, nawoływaniem do dezercji. Za Armią Czerwoną rosyjskim obyczajem jechał marionetkowy rząd polskich komunistów, który po zwycięstwie Sowietów miał „ogłosić rewolucję socjalistyczną”, udawać władze podbitej Polski i prosić o jej łaskawe przyłączenie do sowieckiego imperium. KPRP była oczywiście nielegalna, gdyż jej władze urzędowały w Moskwie, więc zgodnie z prawem nie mogła być w Polsce zarejestrowana. Zresztą nie uznawała władz innych niż sowieckie i o rejestrację nie zabiegała. Klęska Sowietów była dla polskich komunistów wielkim rozczarowaniem. Od tego czasu stanowili agenturę Rosji i kierowani byli bezpośrednio z Moskwy, wykonując jej polecenia.
Komuniści przeciągali na swoją stronę nawet oficerów. Tuż po zakończeniu wojny dołączył do nich porucznik Walery Bagiński, kawaler orderu Virtuti Militari za wojnę z Sowietami. Był oficerem uzbrojenia i wykładowcą mieszczącej się w Cytadeli Centralnej Szkoły Zbrojnistrzów. Stał się w KPRP na tyle ważną postacią, że został szefem jej wydziału wojskowego. 2 sierpnia 1923 r. – a więc ponad dwa miesiące przed wybuchem w Cytadeli – Bagiński został aresztowany. Podejrzewano go właśnie o działalność komunistyczną, w tym o organizowanie zamachów bombowych. Tego samego dnia aresztowano innego oficera – podporucznika Antoniego Wieczorkiewicza z Krakowa. Wieczorkiewicz był pirotechnikiem. Nie było dowodów, że obaj oficerowie się znali. Natomiast komunistą Wieczorkiewicz został wcześniej od Bagińskiego, w wojnie z Sowietami nie walczył, uczestniczył w jednym z powstań śląskich. Wraz z oboma oficerami aresztowano kilku dalszych komunistów, o których będzie jeszcze mowa.
Na związek obu oficerów z wybuchem w Cytadeli wskazywały zeznania Józefa Cechnowskiego. Miał to być nawrócony komunista, który poszedł na współpracę z policją i gorliwie szpiegował swoich towarzyszy. Minister spraw wewnętrznych Władysław Kiernik ogłosił sukces i ustalenie sprawców. Zebrane zeznania wskazywały, że obaj oficerowie uczestniczyli w przygotowaniu zamachu. Bagiński i Wieczorkiewicz po aresztowaniu jawnie głosili, że są komunistami. Ciekawa wiadomość przyszła z Pawiaka, w którym aresztowani przebywali. Gdy nad Warszawą rozległ się huk eksplozji, obaj zerwali się na baczność i odśpiewali komunistyczny hymn „Czerwony Sztandar”. Skąd wiedzieli, co wybuchło?
To wystarczyło śledczym. 20 listopada 1923 r. Walery Bagiński i Antoni Wieczorkiewicz stanęli przed Okręgowym Sądem Wojskowym w Warszawie. Proces trwał dziesięć dni. Zarzut był bardzo ogólnikowy i niejasny, podobnie jak dowody. Podstawowym były zeznania Cechnowskiego. Obu oficerom przypisano udział w tajnym stowarzyszeniu – którym była KPRP – mającym na celu „uszkodzenia przez wybuch dróg żelaznych Rzeczypospolitej Polskiej i ich taboru w celu spowodowania rozbicia pociągów, uszkodzenia przez wybuch pomieszczeń instytucji rządowych w Państwie Polskim i uszkodzenia przez wybuch zamieszkałych budynków rządowych oraz takich budynków niezamieszkalnych, o których wiedzieli, że w nich są ludzie i że grozi im niebezpieczeństwo”. Przypisano oficerom przygotowanie materiałów wybuchowych do zamachów na trzy komendy uzupełnień na Śląsku (do których nie doszło) oraz w Częstochowie i Białymstoku (te dwa miały miejsce), a także przygotowywanie zamachów na linie kolejowe. Przypisano im też udział w zamachu bombowym na Uniwersytecie Warszawskim. 24 maja 1923 r. wybuch bomby zerwał strop w budynku przy Krakowskim Przedmieściu. Profesor ekonomii Roman Orzęcki, śmiertelnie ranny, zmarł następnego dnia, rannych było też kilku studentów. I choć szeroko głoszono, że jest to proces sprawców zamachu na Cytadelę (a właściwie przygotowujących zamach, bo przecież w dniu wybuchu oskarżeni byli już w więzieniu), to prokurator i sąd w wyroku uciekli od tematu. Przemilczano zamach w Cytadeli, oskarżenia i skazania za ów czyn nie było. Za to kary były jak za wysadzenie Cytadeli: kara śmierci i degradacja, a w przypadku Bagińskiego także pozbawienie orderu.
Opinia publiczna nie kupiła tych opowieści, a sprawą zainteresowali się posłowie, zwłaszcza z legalnej przecież, a lewicowej PPS. Dwa tygodnie po procesie upadł rząd Wincentego Witosa, złożony z polityków PSL „Piast” oraz prawicowo-endeckich, a nowy premier Władysław Grabski skompletował rząd fachowców, złożony głównie z osób spoza grona posłów. Rząd ten przetrwał aż dwa lata (w tym czasie Grabski przeprowadził swoją słynną reformę skarbową), a zmiana dała możliwość bardziej obiektywnej oceny sprawy Bagińskiego i Wieczorkiewicza.

Do zbadania sprawy powołano komisję sejmową pod kierownictwem posła PPS Adama Pragiera (po II wojnie światowej znanego działacza emigracyjnego). Równocześnie obrońcy oficerów wnieśli apelacje od wyroku. Sprawa toczyła się w sądzie i w sejmowej komisji jednocześnie! 4 maja 1924 r. wyrok skazujący obu oficerów został generalnie utrzymany w mocy. Co istotne, Najwyższy Sąd Wojskowy uchylił skazanie za udział w zamachu na Uniwersytet Warszawski (był to jedyny zarzut dotyczący czyjejkolwiek śmierci), ale kary śmierci mimo to podtrzymał. Niewykluczone, że przyczynili się do tego sami Sowieci – już tydzień po nieprawomocnym skazaniu Bagińskiego i Wieczorkiewicza sowieckie poselstwo skierowało do rządu propozycję ich wymiany na Polaków więzionych w Rosji. Był to dla sądu prawie dowód winy.
Równocześnie działała komisja sejmowa i zaraz po wydaniu wyroku przedstawiła swój raport prezydentowi Stanisławowi Wojciechowskiemu. Zeznania Józefa Cechnowskiego, główny dowód, oceniła komisja jako kompletnie niewiarygodne. Wywiodła, że większość tych zeznań była autorstwa inspektora Józefa Piątkiewicza, zawziętego śledczego, który tendencyjnie i stronniczo dążył do oskarżenia oficerów, widząc w tym szansę zrobienia kariery. Argumenty były na tyle poważne, że przekonały prezydenta. Stanisław Wojciechowski ułaskawił obu oficerów, uzasadniając to faktem, że żadnemu z nich nie udowodniono ponad wszelką wątpliwość czynu skutkującego czyjąkolwiek śmiercią (w tym oczywiście wybuchu w Cytadeli), a nadto w Polsce nie przewidywano kary śmierci za zbrodnie czysto polityczne. Waleremu Bagińskiemu karę zamienił prezydent na dożywocie, a Antoniemu Wieczorkiewiczowi na 15 lat więzienia. Potępiony inspektor Piątkiewicz wyjechał z Polski (wrócił po zamachu majowym i znów robił karierę w policji). Tymczasem obaj skazani próbowali uciec z więzienia przy pomocy spiskującego z nimi strażnika, ale ucieczkę udaremniono i rozwieziono ich do dwóch różnych więzień.
Rząd Władysława Grabskiego opowiadał się początkowo przeciwko jakiejkolwiek wymianie skazańców, ale Sowieci jako zakładników trzymali w więzieniu m.in. polskiego konsula w Gruzji Józefa Łaszkiewicza wraz z rodziną oraz księdza Bronisława Ussasa, który pojechał do Rosji w celu rewindykacji polskich dóbr. Polacy więc ustąpili i zgodzili się na wymianę. Miała ona nastąpić na granicznej stacji kolejowej w Kołosowie, datę ustalono na 29 marca 1925 r.
Bagiński i Wieczorkiewicz wiezieni byli z Warszawy pod strażą specjalnym pociągiem. Wszystko przebiegało bez zakłóceń, aż nagle około godziny 16.00, gdy pociąg zbliżał się już do granicy, jeden z eskortujących wyciągnął browninga i błyskawicznie strzelił najpierw do Bagińskiego, potem do Wieczorkiewicza. Bagiński padł, Wieczorkiewicz zgiął się wpół i utrzymał na nogach. Zabójca spokojnie oddał broń Wilhelmowi Kulikowskiemu, przedstawicielowi rządu.
Był to warszawski policjant Józef Muraszko, który do eskorty dołączył… na ochotnika. Kierujący eskortą Stefan Zajączkowski, starosta miasteczka Stołpce, na którego terenie leżało miejsce wymiany, pozwolił na to. Nie zastanowił się, dlaczego nagle jakiś policjant chce jechać z Warszawy na odległy skraj Polski i pełnić dodatkową służbę. Pociąg zatrzymano tuż przed stacją, czekający na peronie sowieccy dygnitarze, którzy mieli powitać gorąco uwalnianych braci, nie doczekali się.
Muraszko natychmiast oświadczył, że zabił dwóch zbrodniarzy, wrogów Polski, bo jest patriotą i nie mógł ścierpieć, że unikną kary. Na stwierdzenie Kulikowskiego, że zhańbił reputację Rzeczypospolitej, odpowiedział, żeby w takim razie oddać mu broń, to się sam zastrzeli. Oczywiście został aresztowany i trafił do więzienia w Wilnie. Bagiński już wtedy nie żył, zmarł, zanim dowieziono go do szpitala, a Wieczorkiewicz następnego dnia rano, po operacji. Zbrodnia kosztowała życie kilkunastu więzionych Polaków, których Sowieci z zemsty zamordowali. Do wymiany więźniów doszło dopiero po wielu miesiącach, przy czym Polska przekazała grupę skazanych komunistów większą od początkowo planowanej.
22 października 1925 r. Józef Muraszko stanął przed Sądem Okręgowym w Nowogródku. Oskarżyciele, prokuratorzy Michał Kaduszkiewicz i słynny Kazimierz Rudnicki podkreślali, że Muraszko uzurpował sobie prawo do decydowania za polski rząd, uczynił z Polski kraj bezprawia, przyniósł krzywdę całemu państwu. Ustalono, że Muraszko był policjantem odważnym, ale porywczym i niesubordynowanym. Bronili go Stanisław Szurlej i Marian Niedzielski, znani warszawscy adwokaci, ukazując go jako oburzonego patriotę. Tak samo starał się zaprezentować Muraszko. Opinia publiczna była podzielona, adwokaci mieli czym bronić i odnieśli sukces ponad miarę zbrodni. Sąd skazał Józefa Muraszkę za podwójne zabójstwo w afekcie jedynie na dwa lata domu poprawczego, czyli więzienia o złagodzonym rygorze. Patriotyczne pobudki uznano za uzasadniające afekt.
Muraszko odbył karę i nawet znalazł po niej (pod zmienionym nazwiskiem) zatrudnienie w Korpusie Ochrony Pogranicza, a później w warszawskiej dyrekcji policji. A jaki był z niego patriota, przekonali się wszyscy kilkanaście lat później. W czasie okupacji został najpierw agentem, a potem jawnym funkcjonariuszem Gestapo. Podziemny sąd skazał go na karę śmierci i oddział egzekucyjny wykonał wyrok na zdrajcy, który jak niegdyś zabił, tak sam zginął. Wyrok w sprawie Muraszki nie przyniósł więc chwały sądowi w Nowogródku, który uwierzył w patriotyzm zabójcy. Sądom wojskowym nie przyniosły chwały wyroki na Bagińskiego i Wieczorkiewicza, ocenione jako stronnicze i tendencyjne.
Chwałę – okresowo – zyskali tylko Walery Bagiński i Antoni Wieczorkiewicz. W PRL uczyniono z nich bohaterów i męczenników, przez kilka lat byli patronami Oficerskiej Szkoły Uzbrojenia w Olsztynie (która okazała się efemerydą i szybko ją rozformowano), nadano ich nazwiska ulicom. Ale po upadku PRL ulice zdekomunizowano i po dwóch oficerach, którzy przeszli na stronę komunistów, ślad w pamięci nie został. Chyba, że w pamięci historyków, którym nie wolno zapominać niczego.
Równie ciekawie wyglądała druga sprawa o zamach na Uniwersytet, od którego Bagińskiego i Wieczorkiewicza uniewinniono. Przed Sądem Okręgowym w Warszawie stanęli trzej komuniści aresztowani wraz z oboma oficerami – Mieczysław Krasiński, Mieczysław Rother i Lucjan Maśliński. Sądzeni byli już po procesie oficerów, w lutym 1925 r., krótko przed zbrodnią Muraszki. Działalność w KPRP i kontakty z oboma skazanymi już oficerami udowodniono im dość przekonująco, natomiast czyny terrorystyczne były znowu wykazywane zeznaniami Józefa Cechnowskiego (autorstwa inspektora Piątkiewicza). Cechnowski został przez znakomitych obrońców, m.in. Leona Berensona i Franciszka Paschalskiego, kompletnie zmiażdżony umiejętnymi pytaniami. O zamach na Uniwersytet oskarżony był tylko Lucjan Maśliński. Warszawska adwokat Helena Dziewanowska zeznała, że przed zamachem widziała koło Uniwersytetu dwóch mężczyzn, z których jeden, garbaty, na jej widok szybko odszedł. Garbaty był właśnie Maśliński. Świadek przed sądem zwątpiła jednak w rozpoznanie. Sąd – pod przewodnictwem znanego z poprzednich historii sędziego Jana Kozakowskiego – uniewinnił Maślińskiego od zarzutu zamachu na Uniwersytet. Skazał zaś oskarżonych na kary po 15 lat więzienia za udział w terrorystycznej organizacji przygotowującej zamachy bombowe.
Procesy nie pozwoliły więc ustalić nic. Kto podłożył bombę na uczelni? I kto wysadził Cytadelę? I czy ktoś rzeczywiście wysadził ją celowo? Nie wiadomo. I już się nie dowiemy.