Jakieś 20 lat temu przewodniczyłem komisji egzaminacyjnej na aplikację adwokacką – egzamin był nieco inny niż dzisiaj i uważam, że lepiej zorganizowany – wiadomości zawodowe młodzi ludzie zdobędą w czasie 3-letniej praktyki, a wydobyć od nich trzeba ogólny zasób wiedzy o świecie, a także pogłębione zainteresowania.
Z reguły na takich egzaminach na „giełdzie” było wiadomym, jakie zainteresowania ma dziekan Izby i rozeznanie w tych przedmiotach z reguły dawało plusy egzaminowanym, chociaż niekoniecznie.
Stawił się młody człowiek (dzisiaj już adwokat) i pewnie wiedząc o mojej pasji do słowackich Tatr powiedział, że jego zainteresowaniem są góry – gdy spytałem, które, to powiedział, że wszystkie, do których mógł dotrzeć.
Zadałem mu takie oto pytanie – „stoi Pan po drugiej stronie Strbskiego Plesa i patrzy na Wysokie Tatry – jakie szczyty Pan widzi?”. Jakie było moje zdumienie, gdy zamknąłem oczy, a on precyzyjnie powiedział od lewej do prawej to, co dziesiątki razy ja widziałem – dzisiaj wiem, że trafiłem na alpinistę.
Słowacja
Na Słowację jeździłem przez wiele lat na tydzień albo w czerwcu, albo we wrześniu.
Znam trochę Alpy, Dolomity; byłem w Nepalu, a zatem Himalaje; w Peru, a więc Andy, ale nigdzie nie ma tak pięknej panoramy jak w Wysokich Tatrach Słowackich – proponuję Państwu 7-10 dni w Strbskim Plesie, stąd można robić samochodowe całodzienne wycieczki oraz pójść w naprawdę piękne góry i to bezpośrednio z hotelu.
Darujemy sobie w tej podroży Bratysławę – bo za daleko, choć warto może kiedyś w drodze do Austrii zobaczyć tę piękną stolicę nad Dunajem.
Z tego samego powodu nie pojedziemy też do Trencina (najdalej wysuniętej na północny-wschód warowni rzymskiej) – Marek Aureliusz pokonał tam Kwadów w II wieku n.e., którzy byli odłamem ludów germańskich. Trencin jest doskonale zachowanym starym miastem – ale to też w drodze do Bratysławy.
Skupimy się na tym, co w Słowacji najpiękniejsze, czyli na Wysokich Tatrach, Niżnych Tatrach, Slovenskym Raju, Demianowskiej Dolinie, a także na małych miastach, które można zwiedzić w jednodniowym wypadzie.
Zatrzymamy się zatem na pobyt w Strbskim Plesie, dokąd dojedziemy przez Łysą Polanę k. Zakopanego, a następnie Tatrzańską Magistralą mając po prawej stronie Wysokie Tatry, a daleko po lewej tzw. Niżne Tatry.
Strbskie Pleso leży na wysokości 1350 m n.p.m., a więc podobnej do Morskiego Oka…, ale nad Morskim Okiem jest tylko schronisko górskie, a Strbskie Pleso to kurort. Jest świetna baza hotelowa, a kilka lat temu oddano do użytku hotel Kempińsky ze wszystkimi możliwymi atrakcjami i z cudownymi widokami na wielkie górskie jezioro, Wysokie Tarty i skocznie narciarskie.
Spróbuję Państwu zaproponować 7-dniowy pobyt tak, aby w wysokie góry iść co drugi dzień, a w ten nieparzysty jechać samochodem te kilkadziesiąt kilometrów w jedną stronę.
Dzień pierwszy
Dla wprawy we wspinaczce po górach proponuję alternatywnie:
– wycieczkę z hotelu do wodospadu, która trwać będzie 4-5 godzin, a na końcu wspinanie się wzdłuż wodospadu po łańcuszkach; przewyższenie około 400-500 metrów z pięknym widokiem na szczyty Patrii, Satana i Predną Bastę;
– druga wycieczka może być łatwiejsza, albo trochę dłuższa; idziemy na Przędnie Solisko z tym, że do schroniska pod tym szczytem można dojechać wyciągiem krzesełkowym.
W schronisku jest kultowo; są fotografie znanych słowackich himalaistów, dobre jedzenie i wyśmienita wódeczka o nazwie „Borovicka”, którą robią na ziołach zbieranych powyżej 1600 m n.p.m.; niektórzy na schronisku kończą i zjeżdżają znowu wyciągiem, ale warto tam pierwszy szczyt zdobyć – jest stromo, ale łatwo. Trasa w górę zajmie nam około 45 minut przy dobrym marszu – widziałem tam kiedyś starszego wiekiem Słowaka (tak około 80+), który wchodził powoli, ale mimo iż go wyprzedziłem, to na szczyt dotarł – widoki wspaniałe, bo to już prawie 2100 m n.p.m.
Dzień drugi
Jedziemy samochodem do Demianowskiej Doliny blisko Liptowskiego Mikulasza około pół godziny.
Liptowski Mikulasz to miasteczko trochę dalej od naszego celu, ale warto zobaczyć, gdzie są te słynne słowackie termy, gdzie można w solankowej wodzie i to gorącej, się kąpać.
Skręcamy wszakże na Demianowską Dolinę, gdzie są słynne jaskinie – warto zobaczyć je obie:
– pierwsza to Lodova, znana już od XIX wieku ze stalaktytami i stalagmitami z lodu – trasa około 1500 metrów,
– druga jest znacznie większa, to jaskinia Svobody; znana dopiero od kilkudziesięciu lat.
W jaskini płyną potoki, które gdzieś znikają w skałach, a my idziemy raz w górę, raz w dół, ale po zrobionych betonowych ścieżkach lub żelaznych schodach; jaskinia jest doskonale oświetlona.
Po zwiedzeniu jaskiń, kilka kilometrów dalej dojedziemy samochodem do wyciągu narciarskiego na Hopok – tam trzeba wjechać albo wejść; to najwyższy szczyt w Niżnych Tatrach, a w zimie świetny stok narciarski.
Na górze przy dobrej pogodzie mimo odległości ponad 50 km świetnie widać Wysokie Tatry, tym bardziej iż tablica mosiężna z zarysowanymi szczytami pomoże nam zapoznać się z układem tych szczytów.
Dzień trzeci
Z Strbskiego Plesa idziemy lasem, ale cały czas do góry do Popradskiego Plesa (to kolejne duże jezioro, tylko już o 200 metrów wyżej). Jak już zobaczycie Państwo jezioro, to zazwyczaj w pierwszym odruchu idzie się do schroniska (Chata kpt Moravku), a trzeba właśnie w przeciwną stronę.
Po drugiej stronie jeziora jest symboliczny cmentarz Osterwy – gdzie na różnych wysokościach są głazy, pomniki, czy też symboliczne nagrobki wszystkich polskich i słowackich (a kiedyś też czeskich) taterników, alpinistów i himalaistów, którzy zginęli w górach – to trzeba koniecznie zobaczyć.
Wracamy na chwilę do schroniska, aby poczuć klimat turystyczny, ale tylko na chwilę, bo idziemy przecież na Rysy.
Od razu po wejściu na szlak zobaczymy takie małe zadaszenie, gdzie właściciele schroniska pod Rysami zostawiają towar do wyniesienia – każdy kto przyniesie 15-to kilogramową paczkę dostanie na wysokości 2340 m n.p.m. herbatę z rumem w schronisku… młodzi to robią.
Trasa jak na dłoni pokazuje nam krajobraz tatrzański; idziemy najpierw lasem, potem kosodrzewiną, a na końcu już tylko skały.
Droga nie jest trudna, bo prowadzi serpentyną, ale długa – z postojem w Chacie pod Rysami na szczyt trzeba planować przynajmniej 3 – 4 godziny. Byłem tam chyba z pięć razy i kiedy już wydawało mi się, że jestem dobrym wspinaczem, to zrobiłem kapitalne głupstwo… skracałem sobie szlak i zamiast serpentyną wspinałem się skrótem. Nie zauważyłem, iż poza szlakiem był zmrożony śnieg i zlodowacenie (to było we wrześniu i przy pięknej pogodzie). Kilka „zygzaków” poszło mi dobrze i czekałem na całą grupę mając satysfakcję, iż ich wyprzedzam; któryś jednak z tych trawersów nagle zaczął się gwałtownie „wyostrzać” i ostatnie 20 m pokonałem prawie w pionie, wbijając czubki butów w zmrożony śnieg, podobnie z rękoma…, gdybym spadł, to chyba tych wspomnień bym nie pisał.
Od tego czasu szanuję góry i bez sprzętu idę wyłącznie szlakiem.
Dochodzimy do Żabiego Plesa, gdzie jest to słynne schronisko z czerwonymi okiennicami, a po krótkim postoju przez przełęcz zwaną Vachą, docieramy do Rysów, czyli najwyższego polskiego szczytu (2499 m) – słowackich jest wiele wyższych. Trasa od strony słowackiej jest dużo łatwiejsza niż po stronie północnej, czyli polskiej.
Jeszcze przed zmianą ustroju weszliśmy na Rysy ze Słowacji, a zeszliśmy przez Czarny Staw do Morskiego Oka; w plecakach mieliśmy tylko jakieś słodycze, napoje i paszporty (bo wtedy trzeba było je mieć).
Na granicy polsko-słowackiej w Łysej Polanie, dokąd dostaliśmy się „linijką” z Morskiego Oka zapytano nas, jakim cudem 2 dni wcześniej przejeżdżaliśmy do Słowacji samochodami, a znowu jesteśmy po stronie polskiej i to bez samochodów.
Ten „wybryk” kosztował nas czworo wielogodzinne przesłuchanie na strażnicy, bo dwóch adwokatów i jeden lekarz wojskowy nielegalnie przekroczyło granicę na Rysach…, ale darowali nam to.
Dzień czwarty
Jedziemy do Popradu, Lewoczy i zamku Spisky Hrad.
Przejeżdżamy przez Stary Smokovec, gdzie warto zobaczyć XIX-wieczny hotel Grand z ładnymi wnętrzami, a przede wszystkim wewnętrzny basen o kształcie koła.
Drogą w dół znajdziemy się w Popradzie, gdzie oprócz bardzo urokliwego miasta wreszcie patrząc w tył zobaczymy monumentalną panoramę Wysokich Tatr – która jest jakby nad naszymi głowami.
W Popradzie oprócz starego miasta można zobaczyć, (chyba 3 km) za miastem, jeszcze jakby część Popradu na wzgórzu z kaskadowymi restauracjami wokół placu z kościołem.
Następnym miastem jest Levoca, zwana Spiską Norymbergą – Lewocza to chyba najstarsze miasto w Słowacji, liczące sobie blisko tysiąc lat i choć niewielkie, to całe jest zabytkiem.
Za Lewoczą do obejrzenia jest Spisky Hrad – na wzgórzu potężne stare zamczysko. Jest w nim muzeum broni. Jaki to wielki zamek to świadczy dolny dziedziniec o długości 300 m, a szerokości 115 m – przecież to dużo większe od boiska do piłki nożnej.
Prawdopodobnie nie zdążymy już w ten dzień do Slovenskiego Raju, a więc zostawiamy go na szósty dzień pobytu.
Dzień piąty
Świętą górą Słowacji jest Krivań; Krywań jest widoczny także z Polski i to z Kasprowego Wierchu; ale tam trzeba koniecznie wejść. Trasa też nie jest trudna; samochód zostawiamy na parkingu przy Tri Studnicky i wejście na wyższy szczyt Krywania to około 3 godziny wspinaczki.
Widok z góry… przepaście na 100 metrów; po północnej stronie czarna tafla jeziora, a ponieważ jest to środek Tatr o wysokości jak Rysy – to w każdą stronę możemy podziwiać tak polskie, jak i słowackie szczyty.
Dzień szósty
Jedziemy do Slovenskiego Raju… nazwa nie myli – to rzeczywiście zjawisko krasowe i park będący naprawdę rajem.
Zostawiamy już z boku Poprad, chyba że go dwa dni wcześniej nie oglądaliśmy i dojeżdżamy do parkingu przy miejscowości (wioska) Podlesok.
Udajemy się na szczyt zwany Klasztorisko (około 1000 m n.p.m., a więc przewyższenie około 600 m).
Idziemy skalnymi ścieżkami nad potokiem, wdrapujemy się po drabinkach o wysokości 50-100 m obok wodospadów, idziemy kanionami, wąwozami aż na końcu jest las i łąka – tam każdy turysta musi dotrzeć – to schronisko Klastorisko; będziecie zauroczeni.
Dzień siódmy
To ostatni dzień, a więc wspinać się nie będziemy, ale chcemy wjechać na drugi najwyższy szczyt w tatrach – Łomnicę.
Trzeba wstać wcześnie rano, bo potem nie ma szans ze Skalnatego Plesa pod Łomnicą – tam się dostaniemy łatwo. Na górę zaś „chodzi” na jednej linie wagonik, który nas przewiezie o 500 m wyżej; wrażenia niesamowite, bo on jakby idzie w pionie. Tam właśnie może być zator, stąd trzeba być naprawdę wcześnie rano.
Łomnica ma na dole przy jeziorze duże schronisko, a na samej górze małe, ale śliczne i platformy widokowe; byłem tam kilka razy i na pewno jeszcze wrócę.
Wyższy od Łomnicy jest tylko Gerlach; ale tam bez przewodnika z Horskiej Slużby nie wolno. Dwa razy podchodziliśmy do wejścia na Gerlach, ale zawsze pogoda stała nam na przeszkodzie i przewodnicy mówili stanowcze „nie”.
Tydzień jak z „bicza strzelił”, a codziennie w Strbskim Plesie są świetne restauracje o charakterze węgierskim i słowackim, gdzie doskonale dają jeść, a jeszcze grają „czardasza”.
W Słowacji jest duża mniejszość węgierska, ale spokojnie ze Słowakami można się porozumieć po polsku; bo oni nas i my ich zrozumiemy.
Po drodze gdzieś można też trafić na wioski cygańskie – to też atrakcja.
Taki tydzień zapewniam, iż zachęci do kolejnej podróży – ja to zrobiłem wielokrotnie, a zazdroszczę im oprócz krajobrazu jeszcze strefy euro i podatku liniowego, który jest tam już od 20 lat.
Sri Lanka – łza Indii
Miałem w latach szkolnych sąsiada i dobrego kolegę, który wyemigrował wraz z rodziną do Szwecji po wydarzeniach 1968 roku w marcu; jego ojciec został nawet kustoszem biblioteki królewskiej w Sztokholmie.
W czasie jakiegoś spotkania opowiadał nam o Sri Lance, czyli Cejlonie i było to tak ciekawe, że w 2015 roku zdecydowaliśmy się tam pojechać na dwa tygodnie. Okazało się, że ów kolega ma plantację herbaty w słynnej Nuvara Eliya i zna tam sporo osób.
Załatwił nam czworgu z Polski miejscowe biuro turystyczne, które urządziło szczecinianom tour 10-dniowy po Cejlonie, a później jeszcze przez kilka dni byliśmy na odpoczynku nad Oceanem Indyjskim.
Colombo
Powierzchnia tego kraju jest cztery razy mniejsza niż Polska, ale ludności jest sporo ponad 20 mln, toteż nie dziwi fakt, iż zespół miejski aglomeracji Colombo to ponad 2,5 mln mieszkańców. Miasto jest kosmopolityczne i jedynie w nim można spotkać różne budowle sakralne – oprócz stup i pagód buddyjskich – świątynie hinduistyczne, meczety oraz kościoły chrześcijańskie.
Tak jednak zawsze nie było.
Państwowość tej wyspy ma tak samo starą historię jak starożytny Rzym; z tym że na północy Sri Lanki osiedlili się Tamilowie (dzisiaj około 20%), a na południu Syngalezi (ponad 70%) – niby obie te narodowości pochodziły z Indii – tyle, że Tamilowie z południa kontynentu i byli hinduistami, zaś Syngalezi z północy Indii i są buddystami.
Te dwa narody walczyły ze sobą przez całą historię, czyli te 2500 lat; w końcu zaś w XX wieku, gdy Sri Lanka była już niezależnym krajem ta wojna była bardzo krwawa.
Rząd centralny Syngalezów poradził sobie w końcu z partyzantką Tamilskich Tygrysów i dzisiaj jest już spokojnie.
Z ciekawostek w Kolombo zobaczyć trzeba całą dzielnicę Cinnamon Gardens – to zamożne rezydencje, parki, ogrody i co będziemy widzieć często, złoty posąg Buddy. Budda był zresztą na tej wyspie i pamiątek po nim jest mnóstwo.
Środkowy Cejlon
Po kilku godzinach podroży tropikalnymi lasami dobrze klimatyzowany mikrobus dowiózł nas do centrum wyspy, gdzie jest najwięcej atrakcji.
1. W miejscowością Dambula jest kompleks pięciu świątyń buddyjskich z niezliczoną ilością posągów Buddy, a także wręcz wspaniale zachowanych malowideł ściennych, liczących już sobie 2000 lat – tam też odbywają się od tego czasu pielgrzymki wiernych buddystów.
2. Sigirija to pałac królewski zbudowany 1600 lat temu na jednej z dwóch płaskich gór, które wystają na tej równinie.
Do resztek pałacu trzeba dojść, a jest to skalnymi schodami wyżej niż Pałac Kultury w Warszawie.
Z góry widok niesamowity, bo najbliżej to są ogrody królewskie, a wszędzie dalej tropikalne lasy. Na szczycie jest także Lwia Skała zbudowana przez Syngalezów, a jego głowa i łapy przetrwały do dzisiaj – to zresztą była brama do pałacu. Jak król, który zresztą był ojcobójcą, miał dobrze to niech świadczy i to, że zachował się w pałacu olbrzymi basen do wypoczynku, ogrody skalne, sadzawki, strumyki, fontanny, itd.
3. Najdalej na północy zwiedzamy Anuradhapurę – to przez pierwsze tysiąc lat stolica Syngalezów, ale zdobywana też była przez Tamilów.
Te 1500 lat temu miasto to liczyło ponad 2 mln mieszkańców, a więc było na pewno większą metropolią niż Rzym.
Przez okres rządów ponad stu monarchów zbudowano tam niezliczoną ilość pałaców i klasztorów oraz świątyń; samych mnichów zamieszkiwało tam prawie 100.000; dzisiaj jeszcze też ich jest dużo, ale nie tyle.
W XI wieku, gdy Anuradhapurę złupili Tamilowie, stolicę Syngalezi przenieśli do Polonaruvy zaś miasto pokryła dżungla. Dopiero w XIX wieku, jak Angkor Wat, budowle te odkryli Brytyjczycy i obecnie widać już potęgę tego królestwa.
W Anuradhapurze jest podobno najstarsze drzewo na świecie liczące około 2500 lat – jest to figowiec, pod którym Budda doznał oświecenia; obok są świątynie z posągami Buddy, a wszędzie mnóstwo kwiatów.
W dzisiejszej Anuradhapurze jest odrestaurowana olbrzymia biała świątynia z kością obojczyka Buddy, widoczna z każdej strony miasta.
4. Polonnaruwa to ta następna stolica Syngalezów, ale nią była tylko niecałe 200 lat i podzieliła z powodu Tamilów los poprzedniczki.
Skoro Polonnaruwa była stolicą kraju krócej niż jej poprzedniczka, to też i zabytków jest nieco mniej, ale zobaczyć ją warto, tym bardziej iż są tam olbrzymie posągi Buddy stojącego, siedzącego i leżącego (po 14 m).
Kandy
Ostatnią stolicą przed Kolombo i przed kłopotami, jakie mieli Syngalezi z kolonizatorami, jest Kandy.
Kandy jest położone na wzgórzach z rzeką w wąwozie i poważną dżunglą dookoła.
Wyspą, a w szczególności jej ostatnią stolicą, zainteresowani byli od 500 lat wszyscy – próbowali ją zdobyć Portugalczycy, potem Holendrzy, a na końcu Anglicy, ale dobrze zorganizowana armia Kandyjczyków aż do początku XIX wieku dawała sobie z tymi najeźdźcami radę; uległa Brytyjczykom, ale zachowało Kandy swoistą niezależność.
W Kandy zachowały się pałace – w jednym z nich zrobiono hotel i tam mieszkaliśmy jedną noc z możliwością obejrzenia ślubu lankijskiego, na który z całego świata przyjechało przynajmniej kilkaset osób.
Idziemy do najsłynniejszej świątyni Buddy, gdzie przechowywana jest najświętsza relikwia – jego ząb; idzie się w kolejce, a zatrzymać się wolno tylko na kilka sekund – ale ząb widzieliśmy.
Przepiękne jest otoczenie samej świątyni zarówno tej, jak i drugiej o nazwie Perahera. Są tam też ogrody królewskie Peradenija ze storczykami, ale to już przy wyjeździe z Kandy.
Kandy jest stolicą kulturalną wyspy, a ponieważ trafiliśmy na wesele, to było wszystko… stroje, tańce, a nawet słonie pod hotelem.
Góry herbaciane
Na południe od Kandy zaczynają się poważne góry takie wysokie jak Tatry tyle, że tam niewiele skał; góry są porośnięte drzewami, a przede wszystkim krzakami herbaty – tutaj są najsłynniejsze uprawy herbaty na świecie.
Te plantacje są nawet bardzo wysoko, a podobno najlepszą herbatę można otrzymać dopiero z wysokości powyżej 1500 m.
Zjeżdżając z gór na wysokość jeziora Gregory trafiamy na zupełnie nową miejscowość, bo zbudowaną przez Brytyjczyków w połowie XIX wieku.
To Nuvara Eliya, a Brytyjczykom spodobał się tam klimat – jest wilgotno, mglisto i wcale nie upalnie. Całe to miasto ma charakter wiktoriański z lepiej zachowanym klimatem tamtych czasów niż w Anglii.
Południe wyspy
Na południu są Parki Narodowe; wolnożyjące słonie, a także jak się uda, można zobaczyć lamparty.
Wzdłuż południowego wybrzeża nad Oceanem jedziemy do miejscowości Galle. To tutaj Cejlończyków spotkała największa tragedia – tsunami w Boże Narodzenie 2004 roku; zginęło podobno 70.000 osób, ale największe wrażenie robi śmierć 1.300 pasażerów pociągu, który został zmyty kilka kilometrów przez ten żywioł.
W Galle oglądamy pozostałości po Holendrach – forty i umocnienia warowne nad brzegiem oceanu.
Na tym wybrzeżu pozostajemy na kilkudniowy wypoczynek; plaże są piaszczyste; woda w oceanie ciepła, zaś roślinność bardzo bujna… piękna jest ta Sri Lanka.