Do Tajlandii jedziemy od grudnia do marca, bo tam nie jest wówczas za gorąco, a w Europie jest przecież okropnie.
Tajlandia, czyli „kraj wolnych ludzi”
Tajlandia stała się modnym krajem wypoczynku już w latach 60-tych ub. wieku, a wypoczywali tam nie tylko turyści, ale także amerykańscy żołnierze w czasie wojny wietnamskiej.
Turystów rocznie jest kilkanaście milionów, ale zwykle ograniczają się do przylotu do kurortu nad Morzem Andamańskim lub Zatoką Tajlandzką i kraju jako takiego prawie nie zwiedzają, a szkoda.
Kraj to dziesiątków tysięcy pięknych świątyń, posągów Buddy niemal wszędzie, przydomowych kapliczek „dla duchów”, oczywiście pięknych wybrzeży i parków narodowych; mglistych gór na północy, urodziwych dziewcząt; ferm słoni, krokodyli i delfinów; orchidei na prawie każdym drzewie, a przede wszystkim ciągłego uśmiechu Tajów.
Pierwsze słowo, jakie nauczymy się z języka tajskiego, to tenuk czyli radość. Tak właśnie zachowują się Tajowie, którzy ze wszystkiego się cieszą, są zawsze uprzejmi, chcą czynić dobre uczynki.
Do Tajlandii pojechaliśmy dwa razy i to w odstępie niecałych dwóch miesięcy, bo na południe do Krabi postanowiliśmy pojechać z parą przyjaciół tradycyjnie w okresie sylwestrowym, a wprzódy już w połowie lutego w trochę większej grupie zakontraktowana była wyprawa po północy Tajlandii, do Laosu i Kambodży.
Południowe wybrzeże
Tajlandia ma długi, wąski półwysep, który na południu kraju graniczy z Malezją i tam po obu stronach tego półwyspu w szerokości geograficznej północnej od 6 st. – 8 st. są wykwintne kurorty zarówno nad Morzem Andamańskim, jak i nad Morzem Południowochińskim.
Ułatwieniem dla turystów jest to, że wszędzie są lotniska (np. na znanej powszechnie wyspie Phuket lotnisko jest większe niż w Warszawie). My wybraliśmy jednak podróż przez Bangkok i wobec tego w ciągu dwóch miesięcy w Bangkoku byliśmy cztery razy.

Lądujemy na Krabi, czyli w miasteczku i regionie pięknych wysp na Morzu Andamańskim, choć mieszkamy na stałym lądzie.
Pierwsze wyjście na plażę wzbudza nasz zachwyt: plaże są piaszczyste, ale ocienione drzewami, woda ma kolor szmaragdowy, a w odległości kilkuset metrów bądź kilku kilometrów są wyspy o wręcz bajkowych kształtach i też zalesione. Niektóre z tych wysp wyglądają jak wielkie maczugi: węższe na dole, a rozszerzające się do góry – tu kręcono słynny film „Niebiańska plaża” i tak to właśnie wygląda.
Na plażach wszędzie są setki miejsc do masażu, a Tajowie są w tym mistrzami, a zatem za niewielkie pieniądze można codziennie tego zakosztować.
Wszędzie też stoją łódki z przyczepnymi motorkami i w ciągu kilkunastu minut można znaleźć się na bezludnej wyspie, gdzie będziemy zupełnie sami. Tak spędziliśmy z szampanem popołudnie sylwestrowe.
Wyspy te, podobnie jak i stały ląd, po straszliwym „tsunami”, jakie nawiedziło te wybrzeże w drugi dzień Bożego Narodzenia 2004 roku, posiadają już drogi ewakuacyjne, np. w górę tych wysp, ale sądzę, że gdyby się to powtórzyło, to pewnie ten środek ewakuacji niewiele pomoże.
Po tym pobycie na bezludnej wyspie wracamy popołudniu na stały ląd, a tam już wszystko przygotowane do uroczystej kolacji noworocznej. W każdym hotelu i restauracji na zewnątrz białe obrusy, sztućce, zastawa stołowa i dekoracje. A tu nagle podzwrotnikowa ulewa – czegoś takiego nie widziałem – trwała pół godziny, a zmiotła wszystko, ulicami zaś płynęły rzeki. Proszę sobie wyobrazić, że za dwie godziny wszystko było na swoim miejscu, tak jak przed tym kataklizmem.
W nocy oglądamy i puszczamy też własne balony ze świeczką w środku nad morze. Staramy się pilnować tego naszego wzrokiem, boć to na pomyślność, ale wśród tysięcy innych ginie nam w końcu.
Z Krabi wybieramy się już poważniejszą motorówką na słynne wyspy Pucket i Ko Phi Phi – to jest wyprawa całodzienna z oglądaniem setek „mogotów”, czyli tych dziwnych wapiennych wysp, a także wszechobecnych delfinów.
Okolice Krabi są fascynujące: gorące źródła z wodospadami, wspaniałe Szmaragdowe jezioro, jaskinie i groty, świątynia małp, których są w niej setki.
Jeśli ktoś nurkuje, to są tam wodne parki narodowe, zapewniające na kilku metrach pod powierzchnią morza całą feerię barw zarówno raf jak i ryb.
Ciekawostką Krabi jest też krawiectwo – garnitury z doskonałych materiałów łącznie z przymiarką, szyją w ciągu jednej doby.
Wracamy do Bangkoku.
Bangkok
To podobno najgorętsza metropolia świata, dlatego jesteśmy tam w naszej zimie – w lecie temperatura z reguły przekracza 40 st. C, a skoro Bangkok liczy około 10 mln mieszkańców, a tłok jest niemiłosierny – to po Krabi czujemy się prawie jak w piecu.
Bangkok ma prześliczne, nowoczesne, olbrzymie lotnisko z klimatyzacją i dżunglą palm wewnątrz lotniska, ale po wyjściu wiemy, że poruszać się po mieście łatwo nie będzie. Jest tu zarówno metro, jak i drugie z trakcją na wysokich słupach, a mimo to wszędzie „korki”.
Bangkok to zresztą młode miasto, bo liczy sobie dopiero 200 lat, ale jego rozkwit jest imponujący.
Zwiedzamy oczywiście pałac królewski – akurat jest żałoba po śmierci siostry króla Ramy IX-go i za dwa miesiące ta żałoba trwa nadal.
Pałac królewski jest olbrzymi i w samym centrum miasta, ale postać króla widoczna jest wszędzie; są bramy z girlandami i zdjęciem króla w całym Bangkoku (król ten był najdłużej panującym monarchą świata; ponad 70 lat, a zmarł 2 lata temu).
W pałacu jest, jakby to określić, stajnia dla słoni królewskich – każdy biały słoń, który się urodzi w Tajlandii, należy do króla.
Blisko pałacu zwiedzić trzeba przynajmniej dwie świątynie buddyjskie (a jest ich ponad 300): Wat Po z 46 metrowym leżącym złotym Buddą będącym w stanie nirwany (jego stopa ma chyba metr); świątynia szmaragdowego Buddy (Bot Phra Kaeo) – ten Budda ma tylko 75 cm, ale jest zrobiony z jednego kawałka jadeitu i król ubiera go kilka razy do roku osobiście.
Po mieście trzeba się trochę „powłóczyć” na pieszo, bo jest klimatycznie. Z reguły nie jadam na ulicy, ale w Bangkoku gotują wyśmienicie i to nie tylko w markowych restauracjach. W ogóle ich kuchnia to połączenie „chińszczyzny” z daniami i przyprawami hinduskimi. Jeszcze nie słyszałem, aby ktoś nie był zachwycony ich specjałami, nawet gotowanymi na ulicy.
Po rzece, która przepływa przez miasto, a nazywa się Chao Phraya, trzeba popłynąć przynajmniej dwa razy: w dzień koniecznym jest zobaczyć targi wodne, kanały, królewskie mariny z łodziami króla, a płynąc motorówką wszystko to zobaczymy – trochę przypomina to Amsterdam; wieczorem, jak już się ściemni, trzeba „zabukować” sobie miejsce na statek wycieczkowy z kolacją. Widok podświetlonego Bangkoku z jego stupami ze złota jest niesamowity.
Nazwy Bangkoku w języku tajskim nie przytoczę, bo składa się z dwunastu członów, ale w ich języku w skrócie oznacza ono „miasto aniołów”.
Tajowie to Chińczycy z pochodzenia, znaleźli się tu migrując z południowych Chin, a ponieważ podbili ich Khmerowie, to zaciągających się Tajów do wojska Khmerów nazywano „śniadymi”, co po przekształceniu spowodowało, iż cały kraj przyjął nazwę Syjam. To jak widać inaczej niż z Birmą – nie Anglicy nadali tę nazwę, a Khmerowie i tak było aż do 1939 roku, gdy zmieniono nazwę dekretem.
W Tajlandii jest monarchia konstytucyjna, ciągle są przewroty wojskowe i to one decydowały o rządach w tym kraju. Król wszakże jest święty, z religii nie wolno szydzić, bo Tajowie w 95% są buddystami, ale to ewentualnie nam turystom jeszcze wybaczą. Złe słowo o monarsze jest obrażą majestatu i skończyć się może w więzieniu.

Północ Tajlandii
Lecimy do Chiang Mai, czyli na pogranicze Birmy i Laosu. Chiang Mai nie było nigdy stolicą Tajlandii ani Syjamu – poprzednia stolica to Ayuttiaya k. Bangkoku (który też warto zobaczyć z jej Parkiem Historycznym), ale to stolica kultury syjamskiej i mnóstwo zabytków sztuki sakralnej.
W Chiang Mai byliśmy w teatrze o tak wielkiej scenie, iż potrafiono tam „wyczarować” wodę, po której pływały łodzie, a w scenie kulminacyjnej na deski teatru weszło kilkanaście słoni w zdobnych szatach. Ten spektakl to był przebój 2-godzinny historii Syjamu. W Chiang Mai, mimo dekretu szefa junty z 1939 roku, nowa nazwa, Tajlandia, mało się przyjęła.
Z Chiang Mai jedziemy do Chiang Roi na pograniczu z Laosem, ale wcześniej na granicy z Birmą trafiamy do wioski kobiet o długich szyjach – to są uciekinierzy z Birmy, a kobiety od dziecka zakładają złote obręcze na szyję i dokładają je w miarę wzrostu tak, że dorośli mają ich przynajmniej po kilka, a szyję 2 – 3 razy dłuższą od naszych.
W Chiang Roi są słynne jaskinie, w jednej z których rok temu uwięziona była cała drużyna piłkarska młodych chłopaków. Jedną z takich jaskiń zwiedzaliśmy, a potem była całodniowa wyprawa po górach – którą opisywałem już przy okazji Laosu.
Tajlandia to także światowy wytwórca wspaniałej biżuterii. Kupiłem za pierwszym pobytem żonie kolczyki ze szmaragdami, z których jeden zgubiła po miesiącu na balu w Wieliczce. Przy drugim pobycie bez problemu można było dokupić taki sam, drugi kolczyk do tego, który pozostał.
Tajlandia była naszym pierwszym krajem na Półwyspie Indochińskim, potem zwiedziliśmy w następnych latach wszystkie pozostałe – uważam, że ten zakątek świata jest najbardziej „cool” pod każdym względem.
Wyjeżdżając z Tajlandii zamówiłem cztery pożegnalne koniaczki (tyle nas było), nie podając, jakiej marki mają być – zapłaciłem jak „za zboże”, ale podająca je kelnerka uklękła przed nami, pozwalając zabrać z tacy kieliszki, a następnie zrobiła tradycyjny ukłon z uśmiechem – już o cenie nie myślałem.
A dlaczego w tytule „państwo wolnych ludzi” – Syjam nigdy nie był skolonizowany jako jedyny kraj tego półwyspu; trochę gorzej było już za czasów Tajlandii, bo współpracowała z Japonią w II wojnie światowej, ale to też ją uchowało od okupacji.
Tanzania
Pisałem już o Kenii, a to była ta sama wyprawa, gdzie we czworo byliśmy oprowadzani przez mieszkającą tam polskojęzyczną przewodniczkę.
Tanzania to trzy perły Afryki – wszystkie je widzieliśmy (Parki Narodowe, Serengeti, Ngorongoro) oraz święta góra Kilimandżaro.

Tanganika, bo przecież zanim nie połączyła się z Wyspą Zanzibar, tak się nazywała, to olbrzymi kraj liczący prawie 1 mln km kw.
Żałuję bardzo, że nie mieliśmy tyle czasu, aby zwiedzić zachodnie granice Tanganiki, gdzie jest Kraina Wielkich Jezior – Wiktorii, Tanganika i Nyassa – ale na to nie było czasu. Zobaczyliśmy tylko północno-wschodni kraniec tego kraju, ale wszystko to, co jest tam wspaniałe, widzieliśmy.
Tanganikę, od kiedy dokonały się odkrycia archeologiczne, uznaje się za kolebkę ludzkości – pierwsi ludzie żyli tam 50 mln lat temu. Jeśli dodać do tego, iż na wybrzeżu Tanzanii znaleziono monety greckie i rzymskie – to czemu nic nie wiemy o tym kraju przez tysiąclecia.
Portugalczycy, a ściślej Vasco da Gama, dotarł tu już w 1498 roku i kolonizowali oni wyłącznie pas wybrzeża, z którego wyparli ich wkrótce Omańczycy.
Sułtan Omanu założył nawet na Zanzibarze swoją stolicę, a do dzisiaj około 30 procent mieszkańców Tanzanii to muzułmanie.
W XIX wieku zaczęli napływać Niemcy i to oni stworzyli tu kolonię, podobnie jak w Namibii, stąd z kolei protestanci.
Proszę sobie wyobrazić, że w I wojnie światowej na wielkich jeziorach, o których wyżej pisałem, odbywały się bitwy morskie między sporymi flotami okrętów niemieckich i angielskich.
Dzisiaj Tanzania jest stosunkowo biednym krajem w porównaniu nawet z Kenią, ale mimo (a raczej szczęśliwie, może dlatego) brak tylu turystów, co u sąsiadów. Ma też wspaniałą faunę zwierząt.
Serengetti
To przedłużenie Wielkiego Rowu Afrykańskiego z północy, a w języku Masajów oznacza niezmierzoną równinę.
Uczeni twierdzą, iż kontynenty się łączą i dzielą na skutek działań sił pod powierzchnią ziemi – być może tu właśnie Afryka podzieli się na dwa kontynenty, ale na szczęście chyba nie za naszego życia.
Ta wielka sawanna ma ponad 15 tys. km kw. i olbrzymie stada antylop gnu (to te duże jak jelenie) odbywają dwukrotnie w ciągu roku wędrówkę w poszukiwaniu trawy, która wysycha. Czyhają na te stada drapieżne koty (lwy, tygrysy i lamparty), a gdy gnu przeprawiają się przez rzeki, to i krokodyle.
To z całą pewnością najbogatszy region w dziką zwierzynę na świecie. Bez problemu zobaczymy tu „wielką piątkę” Afryki – o czym już pisałem przy okazji Kenii.
Ngorongoro
Jedni mówią, że to krater po upadku jakiegoś nieprawdopodobnie wielkiego meteorytu, jak w Jukatanie, inni zaś twierdzą, iż to krater powulkaniczny. Wyobraźcie sobie krater o wysokości 700 m i powierzchni kilkuset km kw. Tam żyją zwierzęta, które nigdy nie były gdzie indziej – to endemiczna populacja, a mimo to są tam wszystkie te same, jak np. w Serengetti.
Mieszkaliśmy jedną noc w loggii na krawędzi krateru z widokiem z okien hotelu na ten Park Narodowy. Żona zaraziła się tam jakąś miejscową bakterią i prosiła, bym jej nie zostawiał sam na sam z czarnym lekarzem – wyleczyli ją dopiero Hindusi, którzy, jak to pisałem przy Indiach, są wybitnymi farmaceutami.
Całodzienny przejazd jeepami przez Ngorongoro jest obostrzony tym, iż nie wolno opuszczać samochodu, a kierowca na wszelki wypadek zawsze posiada strzelbę.
Na terenie tego parku podobno jest ponad dwa tysiące lwów i blisko tyle samo nosorożców. Tanzańczycy wpadli na genialny sposób, jeśli chodzi o te ostatnie – obcinają im rogi i wszczepiają GPS; to je uratuje przed kłusownikami polującymi na afrodyzjaki z rogu nosorożca.
Zwiedzamy jeszcze okolice jeziora Lake Manyara. Tam lwy nauczyły się chodzić po drzewach akacjowych i stąd są bardzo niebezpieczne. Ale wiemy, że również uważać trzeba na bawoły, które ważą blisko tonę, a pędzą z szybkością powyżej 50 km/h.
Kilimandżaro
W XIX wieku dwóch angielskich podróżników opisało Kilimandżaro, a poważne Towarzystwo Geograficzne w Londynie uznało, że… chyba doznali afrykańskiej gorączki.
Pisali oni bowiem, że w środku Afryki widać śnieg i tak jest w rzeczywistości. Dzisiaj, kiedy już oczarowany tą śnieżną czapą Hemingway napisał „Śniegi Kilimandżaro”, każdy kto tam jest, to się tym paradoksem zachwyca – równik, upał, a jednocześnie wielkie śniegi widoczne w promieniu dziesiątek kilometrów.
W planach mieliśmy wejść na Kilimandżaro tym bardziej, iż partner życiowy naszej przewodniczki miał za sobą Koronę Ziemi. Zrezygnowaliśmy tylko z powodu braku czasu – na wejście potrzeba z aklimatyzacją co najmniej 5-ciu dni i te trzy na zejście. Wiele osób decyduje się na zdobycie Kilimandżaro nie wiedząc, iż choroba wysokościowa dopadnie ich powyżej 4000 m n.p.m., a szczyt ma prawie dwa tysiące wyżej. Później byliśmy na podobnych wysokościach w Peru i Nepalu i może trochę żałuję, że wówczas tak szybko z Kilimandżaro zrezygnowaliśmy.
Zwiedzając te około 10-15 procent Tanzanii, przez cztery dni mieszkaliśmy także w przepięknej miejscowości o nazwie Arusha – miasto jest całe w jaccarandach (podobnie jak w RPA) i z każdego punktu miasta widać trochę mniejszy niż Kilimandżaro szczyt Mt Meru (to tylko 4600 m) – on właśnie z Arushy zasłania ten większy.
Będąc w małym butikowym hotelu wieczorem przypomniałem sobie, iż mój przyjaciel w następny dzień ma urodziny – o tej porze jak mówił menager hotelu – szampana już nie dostanę.
O 100 m od hotelu był konsulat francuski i dzięki temu, że mogę się porozumieć i chwaliłem się znajomością Francji – dostałem dwie butelki szampana, które rano uczciły urodziny przyjaciela.
Nie byliśmy co prawda też na Zanzibarze, ale z osobliwości widzieliśmy ruchome wydmy w Wielkim Rowie Afrykańskim – one się przemieszczają około 20 m rocznie, zaś piasek jest bogaty w żelazo i magnez.
Tanzanię trzeba odwiedzić, póki jej turyści nie zadepczą, i poświęcić jej więcej czasu niż my. A jeśli jeszcze nie widzieliście Masajów w ich strojach i naturalnym otoczeniu, to trzeba to zrobić szybko, póki nie odłożą dzidy i nie wsiądą w samochody – bo wówczas będzie to prawdziwe pożegnanie z Afryką.