Hakuna Matata, Let’s go! Omar wydaje się być szczęśliwy, mimo drobnej postury, czuć od niego siłę. Nasz instruktor – prowadzący ponton niewiele sobie robi z widoku zbliżającego się przełomu, każe nam co prawda wiosłować ciężej, ale płyniemy prosto na białą kipiel – w raftingowej skali trudności to szóstka, wyższej już nie ma, nie uprawia się raftingu w takiej sytuacji, a na pewno nie komercyjnie i broń Boże nie w Europie (później sobie definicję tej „szóstki” sprawdzam – „na granicy ludzkich możliwości, nie do nawigacji” – dobrze, że wtedy tego nie wiedziałem).
Jesteśmy na Nilu Wiktorii, gdzieś w pobliżu źródeł najdłuższej rzeki Ziemi. „Szóstkę” mamy ominąć płynąc przy brzegu, ale nie udaje się – wir wciąga nas w ułamek sekundy. Ponton staje dęba – wypadając widzę jeszcze dreadziastą czuprynę Omara, a potem wpadam do rzeki.
To wydarzenie było ekstremalne i przeżycia każdego, który przez następne kilkadziesiąt sekund był kotłowany przez wzburzoną wodę, nie mając żadnej kontroli nad swoim ciałem, mogłyby posłużyć za materiał do osobnej historii, ale nie o tym chcę opowiedzieć. Na szczęście całkiem sprawnie wyłowił nas rescue team przeczesujący Nil w jednoosobowych kajakach górskich. Ciekawsza jest moim zdaniem charakterystyczna dezynwoltura z jaką nasz przewodnik pchnął nas w tą piekielną przygodę. To jest przykład skrajny, ale pewna niefrasobliwość tutejszych jest powszechna. Zresztą – to nie jest zarzut, przez cały pobyt poddajemy się temu.
Rafting na Nilu to jeden z ostatnich punktów naszej ugandyjskiej wyprawy. To miał być kolejny prawniczy extreme, ale czasy są ciężkie, planowanie większych i dłuższych podróży prawie niemożliwe. Ostatecznie ci śmiałkowie, którzy się zdecydowali, sprostali uciążliwym zasadom antycovidowym wymaganym przez kolejne europejskie kraje i linie lotnicze (i nieco absurdalnym: chcesz lecieć za granicę – zrób dwa testy, a nie jeden, w tym ten drugi nie wcześniej niż 4 godziny przed wejściem na pokład samolotu; jesteś w Amsterdamie tylko 2 godziny w tranzycie? nie szkodzi – miej dwa testy, cierp), późnym wieczorem, pierwszego marca, wylądowali w Ugandzie. Plan? – safari, zobaczenie tego prawdziwego „wildlife” i nieśpieszna (w afrykańskim stylu) podróż po kraju. Kolejne dwa tygodnie będą pełne wrażeń.
James – nasz kierowca i przewodnik – śmieje się długo i głośno, całym sobą, ta radość jest zaraźliwa. Czy na pokaz? Nie wiem, wydaje się szczery, kiedy opowiada o swoim życiu i o tym, co i dlaczego daje mu tyle szczęścia.
Tak czy inaczej, dużo tu pozytywnego nastawienia. Nie tylko wśród tych wszystkich, którzy zarabiają dzięki turystom, ale i w bardziej spontanicznych sytuacjach, między poznanymi przypadkowo ludźmi. „Hej biali! Zagrajcie z nami w bilard, pokażemy wam, kto jest lepszy.” To wszystko jest takie naturalne, jakbyśmy robili to od lat. Ludźmi można się zachwycić. Często bardzo biedni, równie często serdeczni i bezpretensjonalni.
Uganda jest biedna nawet jak na afrykańskie realia – brak podstawowej infrastruktury (poza głównymi drogami regularnie zjeżdżamy na szutry, a za samochodami unoszą się chmury kurzu), większość społeczeństwa nie ma dostępu do prądu, wielu – do źródeł czystej wody. Ponad milion mieszkańców ma AIDS lub jest nosicielami wirusa HIV. Występuje denga, malaria, śpiączka afrykańska. W sąsiedniej Demokratycznej Republice Kongo (chyba najmniej demokratyczny kraj w regionie) pojawiła się, kolejny raz w ostatnich latach, ebola. Po rządach Idiego Amina – „rzeźnika z Ugandy” i Miltona Obote kraj długo podnosił się z gospodarczej i humanitarnej zapaści. Wciąż goni bardziej rozwiniętych sąsiadów.
A przecież region jest jednym z najpiękniejszych na planecie. Wspaniałość przyrody odbiera dech. Uganda to wielki, sawannowy zwierzyniec – antylopy, bawoły afrykańskie, słonie, zebry, żyrafy, hipopotamy, wielkie koty (lwy, gepardy, lamparty). Poza tym jedno z ostatnich miejsc na Ziemi, gdzie można zobaczyć w stanie wolnym goryle górskie. Ponad tysiąc gatunków ptaków. Jezioro Wiktorii, źródła Nilu, i nasz niedoszły cel – Ruwenzori – mityczne Góry Księżycowe. Lasy, mimo destrukcyjnej działalności człowieka, zajmują wciąż ok. 40% powierzchni kraju.
To wszystko można zobaczyć bez nadzwyczajnego wysiłku (zwierzęta w parkach narodowych naprawdę chodzą między drewnianymi domkami, lampartowi naprawdę nie chce się czasem zejść z drogi, żeby przepuścić jadący samochód, a pawian potrafi wskoczyć na stół, żeby zabrać ci drugie śniadanie).
Galaktyka doznań. Trudno o spójne podsumowanie. Afryka zachwyca, ale może też przerażać. Kontynent skrajności. Nadmiernie wyeksploatowany, dotknięty klęskami żywiołowymi i wojnami, ignorowany przez pierwszy świat. Ubóstwo? Głód? Zagrożenie terroryzmem? Piękno wszechogarniającej przyrody? Banały. A jednak trudno się od tych klisz uwolnić, myśląc o Afryce i będąc w niej.
John Prendergast – wybitny amerykański działacz na rzecz praw człowieka, były Dyrektor ds. Afrykańskich amerykańskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego powiedział: “Wszędzie w Afryce widzę odwagę. Nieustraszeni obrońcy praw człowieka w Darfurze. Rzeczniczki pokoju we wschodnim Kongu. Byli dzieci-żołnierze w północnej Ugandzie, którzy teraz pomagają innym byłym dzieciom-żołnierzom w powrocie do cywilnego życia.”
Czy naprawdę taka jest Afryka? Aktywiści mają w zwyczaju zanadto idealizować. Ja nie mogę zapomnieć jednej rozmowy. Rozmawiał ze mną wykształcony człowiek, Ugandyjczyk – mówił o Aminie z pewną nostalgią. Amin torturował i zabijał w okrutny sposób tysiące swoich przeciwników politycznych, bezsporne jest, że nieraz – własnymi rękami. Tak, to wszystko prawda, twierdził mój rozmówca, ale jednocześnie był dumny, modernizował kraj i nie poddawał się ideom narzuconym przez dalekie („wrogie”) mocarstwa.
„Człowiekowi zachodu” trudno tego słuchać. Chociaż, czy na pewno aż tak trudno? Przecież najnowsza historia Afryki (i nie tylko) pełna jest analogii.
Dzieci krzyczą na nas „Mzungu” (bądź: „Muzungu”) – to też ślad po minionych czasach. Jest w tym dla mnie coś wstydliwego – biali turyści są traktowani na szczególnych zasadach. Zdarza się, że usługuje się im z przesadną uniżonością. Z drugiej strony nie trzeba wiele wysiłku, żeby wejść w przyjazną, „równościową” interakcję z tutejszymi. Młodzi Ugandyjczycy, często mówiący piękną angielszczyzną, są ciekawi świata i mają dużo do powiedzenia.
Co zyskaliśmy? Trochę wolności w czasach COVID? Tak, albo – nawet jeśli tak, to nie o to chodzi (zresztą, podróżowanie w czasach pandemii to trudny temat; nie ma miejsca tutaj na rozważanie wszelkich za i przeciw). Więc co nas uwiodło? Czy ta eksplozja życia na bezkresnych sawannach, czy ten niesłabnący optymizm ludzi żyjących na granicy ubóstwa? Zapewne i to, i to. A może jeszcze wszystko inne, co można zobaczyć w Afryce. Bo Afryka to mimo wszystko nieskończona różnorodność. Dzika przyroda, wypełza (dosłownie!) na ulice.
Co widzieliśmy? Dorodny przepych przyrody – intensywną dżunglę, nieskończoną sawannę i biedne lepianki, ludzi przemierzających codziennie tę samą drogę z kanistrami na wodę pitną, bite drogi i chmury czerwonego pyłu. Dziesiątki dzieci bawiących się tym, co tylko nadawało się do zabawy, toczącymi zepsute koła od rowerów, krzyczącymi „Mzungu! Mzungu!” i machającymi do przejeżdżającego samochodu. Ogromne naręcza zielonych bananów, wożone na motorach i rowerach, ubogie stragany uginające się pod ciężarem mango, awokado (wszystkie większe od największych jakie można dostać w polskich sklepach) i dziesiątek innych owoców, Marabuty grzebiące na śmietnikach, przechadzające się między ludźmi, pawiany siedzące na ulicach, nieprzejmujące się zbytnio przejeżdżającymi samochodami.
Ryszard Kapuściński napisał – Ten kontynent jest zbyt duży, aby go opisać. To istny ocean, osobna planeta, różnorodny, przebogaty kosmos. Tylko w wielkim uproszczeniu, dla wygody, mówimy – Afryka. W rzeczywistości, poza nazwą geograficzną, Afryka nie istnieje.
To był, z logistycznego punktu widzenia, szalenie trudny wyjazd. Epidemia szaleje i choć w Afryce tego nie widać, dokładało to nam zmartwień i powodowało, że plany trzeba było na bieżąco zmieniać i improwizować. To wszystko spięła doskonale nasza opiekunka – Magda i Hekima Safari z Tanzanii. Pomogli też nieocenieni ugandyjscy kierowcy – James i Michael. Bez nich wszystkich nie dalibyśmy rady.