Adwokatura to nie tylko zawodowe powołanie, to także, a może przede wszystkim odarta z „blichtru”, fascynująca, pełna „mitów” rzeczywistość z emocjami sądowych sporów.
To my, ludzie w togach z zielonym żabotem dotykamy codzienności, gdzie stawką bywa wolność lub utrata dobrego imienia. To tak jak napisał autor wielu thrillerów, które w Ameryce trafiły na listy bestsellerów, Andrew Neiderman w najbardziej znanym z nich „Adwokacie Diabła” (stał się on inspiracją dla reżysera Taylora Hackforda do ekranizacji tej powieści) „Gdy w grę wchodzi prawo, sumienie to jedynie zbędny balast”.
Potrzeba sukcesu i obawa utraty tego, co każdy z nas osiągnął, powoduje, że w tym szczególnym naszym powołaniu trudno jest nieraz zachować równowagę i umiar, aby nie zostać jedynie „adwokatem własnej próżności”. Z reguły tak bywa, że na początku drogi zawodowej występuje duże zaangażowanie, przy dość skromnych kompetencjach. Po wielu latach relacje stają się często odwrotne. Poziom wiedzy, umiejętności i doświadczenia jest wysoki, ale zaangażowanie maleje. Takie są koleje prawniczej egzystencji wynikające coraz bardziej z nasycenia rynku dobrze przygotowanymi merytorycznie fachowcami z naszej branży. Przecież już w Prawach Murphy’ego ustalono, że zawód jurysty polega na rozprawiczaniu prawa, bo zgodnie z prawem Gumpersona prawdopodobieństwo każdego zdarzenia jest odwrotnie proporcjonalne do naszych życzeń. Ale koniec tych rozważań, bo to przecież czas szczególnego Jubileuszu 70-lecia naszej Izby.
Każdy członek adwokackiej społeczności niezależnie od płci, wieku, a może i doświadczenia potrafi barwnie wspominać sukcesy sądowych batalii, pomijając umiejętnie te momenty, gdy zabrakło odwagi i pewności co do obranej strategii w sprawie. Po prostu trzeba się przyznać, zwyczajnie po ludzku, że umknął nam czas przeznaczony na rozwiązanie ważnych problemów.
Przyjaźnie między adwokatami są trudne, ponieważ ten zawód polega na zakładaniu masek (jak w greckim teatrze) w miarę wyższych celów i konieczności. A gdzie umiejscowią się relacje polegające na szczerości i otwartości?
Mój pierwszy zawodowy kontakt zetknął mnie z Zespołem Adwokackim w Świnoujściu. Może nie z samym lokalem, który był na czasy PRL-u siermiężny, ale z osobami, które doskonale wiedziały, że kompetencje i zaangażowanie nie mogą się wzajemnie krzyżować. Takimi osobami były, są i będą dla mnie zawsze jako wzór „adwokackiej roboty” Janka i Edward Rozwałkowie. To oni potrafili w sposób jak najbardziej naturalny rozbudzić marzenia tak jak u początkującego prawnika Rudy’ego Baylora z „Zaklinacza deszczu”, o karierze od początkującego kauzyperdy do adwokata dużego formatu. Potrafili nie tylko dostrzegać, ale przede wszystkim mówić o wrażliwości naszego zawodu, a nie wyłącznie o idealizmie.
Wspólnym realizowaniem naszego powołania przez kilka lat spędzonych przeze mnie w Świnoujściu uzmysłowili mi nie tylko, że Adwokatura to swoisty teatr, zaczynający się jak w konfesjonale przy biurku adwokackim, a kończący na dużej sali sądowej. Głównym aktorem jest adwokat, profesjonalny mówca, który ma za zadanie powstrzymać wiszący nad jego klientem miecz Demoklesa. Takie były realia tamtych lat i możliwości zaistnienia na rynku usług prawniczych.
Za to jestem im wdzięczny tak normalnie, po ludzku, uznając przyjaźń z Janką i Edwardem za zaszczyt, jakim mnie zechcieli obdarzyć. Mieli czas, potrzebę i ochotę przekazania trudnej sztuki wygrywania i znalezienia przyczyn porażek. Adwokat bywa bowiem otoczony wianuszkiem uczniów. Gra nie tylko dla nich, ale także dla klienta i pragnie sukcesu. To nasze powołanie nie pozwala wyłącznie na samodzielne kreowanie zawodowego życia. To często przecież działania zespołowe, a istotna rzeczą jest przewaga prostych słów i wypowiedzi nad barokowymi zdaniami okraszonymi żargonem prawniczym.
Tego mnie nauczyli moi świnoujscy Mistrzowie, a także uzmysłowili, że nie można być jedynie pionkiem na adwokackiej szachownicy życia zawodowego.