Kilka tygodni temu, będąc przesłuchiwanym w sądzie w charakterze strony, przewodniczący zadał mi pytanie czy zapoznałem się z umową będącą przedmiotem sprawy. Odpowiedziałem, że jej nie czytałem. Była to kilkudziesięciostronicowa umowa adhezyjna, którą i tak miałem zamiar podpisać. Po rozprawie uświadomiłem sobie, że żaden z uczestników procesu nie wyraził zdziwienia, że praktykujący prawnik nie przeczytał umowy.
Żyjemy w czasach, w których notorycznie zawieramy umowy w ogóle ich nie czytając. Regulaminy, umowy, warunki umów – wszystkie te dokumenty pojawiają się na ekranach naszych telefonów, tabletów czy komputerów tylko po to, żebyśmy w końcu zaakceptowali zgody na zawarcie konkretnej umowy, by móc korzystać z nowego programu bądź zamawiać kolejne usługi czy towary. Powyższe dotyczy każdego z nas, bez względu na wiek, zawód czy status społeczny. Nawet prezes Sądu Najwyższego USA John Glover Roberts, w głośnym swego czasu wywiadzie przyznał, że „nie czyta komputerowych zapisów sporządzonych drobnym drukiem”.
W trakcie przeglądania sieci, nierzadko zawieramy „umowy”, nawet nie będąc tego świadomym. Prawnicy – praktycy „skodyfikowali” te umowy, i wyróżnili kilka ich typów. Warto, żebyśmy się z nimi pokrótce zapoznali, aby wiedzieć z jak prawnie podstępną bestią mamy do czynienia. Tym bardziej, iż przepisy prawa powszechnie obowiązującego oczywiście o tym milczą.
Umowy przeglądarkowe (ang. browsewrap agreements) spotykane są na większości stron internetowych. Najczęściej są one uwidocznione na dolnym pasku strony internetowej o przykładowej treści „Pozostając na tej stronie zgadzasz się na obowiązujący regulamin”, do którego w najlepszym przypadku dołączony zostaje link odsyłający do owego regulaminu.
Umowy klikane (ang. clickwrap agreements) wymagają od użytkowników dodatkowej czynności tj. kliknięcia w okno słowa „Akceptuję”. Bez powyższej czynności korzystanie z danego serwisu jest niemożliwe. W momencie akceptacji użytkownik staje się związany zazwyczaj bardzo długimi warunkami umowy.
Umowy zwijane (ang. scrollwrap) oraz umowy rejestracyjne (ang. sign-in). W odróżnieniu od umów wskazanych wcześniej, umowy tenależy wcześniej zaakceptować, zanim możliwe będzie przejście do produktu lub usługi. Umowę zwijaną należy najpierw przewinąć do końca, aby możliwe było jej zaakceptowanie (co niejako potwierdza zapoznanie się z umową od początku do końca). Tego rodzaju umowy spotykane są przy instalacji programów komputerowych lub zakładaniu kont użytkowników. Z kolei umowy rejestracyjne wymagają podania swoich danych oraz zaakceptowania warunków przed możliwością zakupu produktu lub usługi.
Wszystkie wymienione wcześniej umowy są umowami adhezyjnymi. Oznacza to, że nie mamy absolutnie żadnego wpływu na ich treść. Warunki świadczenia usług mogą być zmienione w każdym czasie, jednostronnie oraz bez zgody, a zazwyczaj również bez wiedzy użytkownika. Umowy te są stosowane przez wszystkie największe firmy jak Amazon, Alphabet (Google i You Tube), Booking, Meta (Facebook), Pay Pal, Spotify, Uber, Zalando i wiele innych. Monopol lub w niektórych przypadkach oligopol tych firm wymusza na użytkownikach akceptację warunków proponowanych umów. W przeciwnym wypadku nie będziemy uczestniczyli we współczesnym życiu społecznym czy gospodarczym. Wszystkie te firmy mają swoje siedziby poza krajami Unii Europejskiej (głownie w Stanach Zjednoczonych) i w praktyce nie podlegają ani prawu unijnemu ani prawu polskiemu. Z korporacyjnych regulaminów zazwyczaj wynika, iż właściwymi do rozpoznania ewentualnego sporu sądowego są sądy oraz prawo właściwe dla siedziby danej firmy.
Prywatnym podmiotom przyznano w sposób dorozumiany bardzo daleko idące prawa, które zostały wcześniej zaaprobowane przez milczącą zgodę organów UE. Głównym problemem jest to, że prywatne podmioty są właścicielami internetowych firm usługowych i posiadają taką pozycję monopolistyczną w sferze usług i informacji, jakiej w historii cywilizacji nikt wcześniej nie miał. Z punktu widzenia trwałości rozwiązań lepiej by było, gdyby ten monopol posiadały państwa, aniżeli prywatne przedsiębiorstwa. Ten ostatni będzie bowiem bardzo ciężko przezwyciężyć. Věra Jourová wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej, porównała ten problem do autostrady pomiędzy Brukselą a Poznaniem. Nawet jeśli ktoś zablokuje nam przejazd do Brukseli, to nie zbudujemy drugiej autostrady, z różnych powodów, przede wszystkim ekonomicznych. Tak samo nie ma szansy na alternatywne usługi bądź media społecznościowe. Potęga oligopolu rozwinęła się w tym zakresie zbyt daleko. Działania Unii Europejskiej, jak i poniekąd Stanów Zjednoczonych, zmierzają do ograniczenia tego monopolu lub oligopolu i zapewnienia przynajmniej minimalnych praw użytkowników serwisów, natomiast istoty problemu nie usuną.
Tymczasem swoboda zawierania umów jest nie tylko podstawą wolności gospodarczej, ale przede wszystkim osobistej. XVIII wieczny filozof Dawid Hume w „Traktacie o naturze ludzkiej” uznawał umowy i prawo umów za jeden z fundamentów społeczeństwa, które współcześnie nazwalibyśmy społeczeństwem obywatelskim. Szkocki filozof utożsamiał z umowami i prawem umów wolność rozumianą jako autonomię woli jednostki, Istotna jest tutaj autonomia woli rozumiana nie tylko jako niezależność od zewnętrznej ingerencji, ale jako możliwość wyboru wielu opcji.
Przy analizie istoty prawa umów drugą istotną okolicznością jest fakt, iż umowy co do zasady powinny podlegać państwowej egzekucji. Możliwość użycia przymusu państwowego w celu zmuszenia do respektowania umownych zobowiązań jest nieodzownym elementem umowy.
Okazuje się, iż znaczna część umów zawieranych w sieci (a z pewnością wszystkie z największymi firmami) nie spełnia dwóch powyżej wskazanych warunków. Nie sposób bowiem mówić o autonomii woli, w sytuacji kiedy mamy do czynienia z jedyną firma, która świadczy określone usługi na rynku. A w dodatku warunkiem korzystania z usług jest zaakceptowanie nie podlegającej negocjacji umowy. Umowy, która de facto nie podlega egzekucji państwowej. Spróbujmy pozwać spółkę Alphabet lub Meta w Polsce. Ostatnie pojedyncze przypadki nieprawomocnych wyroków tylko obnażają słabość państwa w konfrontacji z prywatnymi korporacjami. Natomiast swoją „prywatną” egzekucję stosują te podmioty np. poprzez przerwanie świadczenia usług czy też jednostronną zmianę warunków umowy pod rygorem odstąpienia od umowy. Odrębnym zagadnieniem jest natomiast to, czy e-umowy stanowią jeszcze umowę w jej klasycznym rozumieniu.
Problem, z którym się przy tej okazji mierzymy dotyczy nie tylko istoty i natury umowy, ale również źródeł obowiązywania współczesnych norm prawnych. Z powyższego niezbicie wynika, iż stosunki pomiędzy użytkownikami Internetu (konsumentami) a największymi światowymi firmami są regulowane przez wewnętrzne przepisy stanowione przez podmioty prywatne i nie podlegają realnej kontroli ze strony państwa (jak np. Polski) czy organizacji międzynarodowej (jak np. Unia Europejska). Na potrzeby niniejszego artykułu proces ten nazwałem „prywatyzacją” prawa. Jest to zjawisko powszechne, ponieważ dotyczy wszystkich – bez wyjątków – konsumentów.
Towarzyszy temu arogancja i brak jakiejkolwiek autorefleksji ze strony przedstawicieli korporacji. Charakterystyczna jest wypowiedź przedstawiciela Google’a Larrego Page’a, który kilka lat temu stwierdził, że „trzymanie danych w firmie takich jak Google jest lepsze niż trzymanie w instytucjach rządowych”. Postulował tym samym, aby obywatele bardziej ufali firmom technologicznym niż instytucjom demokratycznym.
Miliony umów zawieranych codziennie przez Internet nie podlegają jakiejkolwiek ochronie przez przepisy prawa powszechnie obowiązującego. Unia Europejska uchwala za to nowe akty prawne jak Digital Services Act czy Digital Markets Act. Tymczasem obowiązujące przepisy o ochronie konsumentów, jak Dyrektywa Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 25.10.2011 r. w sprawie praw konsumentów czy też przepisy polskiego kodeksu cywilnego dotyczące ochrony konsumentów – nie wiedzieć czemu – nie mają zastosowania do gigantów internetowych. To już nie jest „inflacja” prawa (unijnego czy państwowego) tylko jego „deprecjacja”. W sferze usług świadczonych przez Internet faktycznie obowiązującymi normami są normy stanowione przez prywatne korporacje, które podlegają „prywatnej” egzekucji. Użytkownicy (konsumenci) uznają je jako powszechnie obowiązujące i się do nich stosują, zazwyczaj nie znając nawet ich treści.
Innym skutkiem tak powszechnego funkcjonowania e-umów, regulaminów i innych wewnętrznych przepisów korporacyjnych jest fakt, iż coraz częściej odchodzi się od stanowienia – również przez organy państwowe i międzynarodowe – norm generalnych i abstrakcyjnych na rzecz indywidulanych i konkretnych.
Pytanie czy w ogóle jest możliwe, aby tradycyjnie rozumiane prawo, jak również sposób jego formułowania i utrwalania mogło nadążać za tak szybko zmieniającą się rzeczywistością IT. Bez wątpienia korporacje internetowe są w stanie szybciej i skuteczniej, aniżeli państwa czy organizacje międzynarodowe, reagować na te zmiany. Dotyczy to również, a może przede wszystkim stanowienia norm, w tym również norm prawnych.
Na koniec warto dodać, iż zdaniem wielu współczesnych socjologów i filozofów zaczynamy żyć w erze postpiśmiennej. Co prawda Jacek Dukaj w swojej niezwykle przenikliwej książce „Po piśmie” zauważył, iż kultura pisma zachowa swoją dominującą pozycję najdłużej w prawie, to jednak coraz więcej informacji – również prawnych – dociera do nas za pomocą obrazu. Na te zapotrzebowania już zareagowały – a jakże inaczej – największe korporacje internetowe i związani z nimi prawnicy. Ale to już jest zagadnienie na inny felieton.