Zawodowo-samorządowy los rzucił mnie w podróż podniebnym stalowym ptakiem (w rzeczywistości w inżynierii lotniczej stosuje się aluminium) do miasta, gdzie na początku XX wieku urodził się twórca takich filmów jak „W samo południu” czy „Stąd do wieczności” – Fred Zinnemann. Twierdził, że był wiedeńczykiem, ale jego korzenie były czysto polskie i wiązały się ze stolicą Podkarpacia.
Miasto piękne, ale hotel, gdzie mieszkaliśmy, przypominał ogrodowy labirynt w Dobrzycy koło Kołobrzegu lub stanowił próbę sprawdzenia przez recepcjonistów naszego ilorazu inteligencji w przerwach pomiędzy różnymi windami, piętrami i korytarzami.
Siedząc sobie na rzeszowskim rynku w znamienitym towarzystwie przedstawicieli ogólnopolskiej Palestry i degustując miejscowe przysmaki, wdałem się w dyskurs z moją izbową koleżanką o meandrach życia uczuciowego. Broń Panie Boże w żadnym wypadku, aby coś nas łączyło poza wzajemną atencją, szacunkiem i zrozumieniem literacko-publicystycznym. Dzielił nas PESEL, ale podobne było nam spojrzenie na umiejętność adorowania kobiet przez mężczyzn, którzy winni to czynić nie naginając biegu wydarzeń do swoich pragnień, lecz swoje pragnienia do biegu wydarzeń. Tak mawiał bowiem grecko-rzymski filozof, jeden z reprezentantów stoicyzmu Epiktet z Hierapolis. Moje ucho wychwyciło po raz kolejny stwierdzenie pani mecenas „mój absztyfikant”, co tym bardziej zwróciło moją baczną uwagę na powagę wypowiedzi.
Cóż, życie jest podróżą, która prowadzi zawsze do Domu, niezależnie od tego, jaki by on nie był.
„Absztyfikant” to rzeczownik rodzaju męskoosobowego, a w rzeczywistości jest to osoba, która w kręgu towarzysko-emocjonalnym, starająca się o względy kobiety, uznawana jest za konkurenta lub zalotnika. To słowo pojawiło się w języku polskim w XIX w. i początkowo związane było z czasownikiem amplifikować, czyli opowiadać górnolotnie.
Rodzi się zatem pytanie, czy Adam Mickiewicz był „absztyfikantem” Maryli Wereszczakówny, późniejszej Puttkamerowej, która zainspirowała go do napisania nie tylko „IV części Dziadów”, ale także licznych wierszy, w tym „Świtezianki”. Poznał ją, gdy przyjechał do Tuchanowicz na zaproszenie kolegi ze studiów. W tej części Dziadów „Pustelnik” żaląc się księdzu miał mu za złe, że nauczył go czytać sercem, a nie umysłem. Myślę, że tutaj bardziej prawidłowe byłoby określenie naszego poety mianem „idealistycznego amanta romantycznego”.
Juliusz Słowacki zapałał do Ludwiki Śniadeckiej uczuciem doskonałym, ale nie do końca wyrażającym jego ducha wewnętrznych potrzeb.
Dla obu wieszczów niespełniona miłość do kobiet, które uwielbiali, stworzyła wiekopomną literaturę. Trzeci wielki poeta, zaliczający się do tego grona Zygmunt Krasiński nawiązał romans z Joanną Bobrową. Po zerwaniu znajomości bardzo szybko ulokował swe nowe uczucia w sercu Delfiny Potockiej, śpiewaczki i pianistki, przyjaciółki Chopina, będącej muzą polskich romantyków. Do obu pań, pisząc listy, czynił jednocześnie powiernikiem swoich uczuć przyjaciela Adama Sołtana.
Uważany przez znawców literatury za czwartego wieszcza Cyprian Norwid był zakochany w Marii Kalergis, córce Polki i rosyjskiego ministra, która należała do romantycznych kobiet-widm krążących po całej Europie od Paryża po Petersburg i od Londynu po Rzym, zatrzymując się jedynie na dłużej w słynnym kurorcie Baden-Baden.
Pozostawmy jednak literaturę na zimowe wieczory, a zastanówmy się może wspólnie, jakie szczególne cechy winien posiadać „absztyfikant”. Myślę, że jest to ocena bardzo indywidualna płci nadobnej, stawiającej wysoko tak urodę męską, intelekt, jak i finanse, a może nawet możliwości drzemiące w Apollu synu Zeusa i Leto – Bogu piękna, światła, życia i muzyki. Dobrze widziany byłby po stronie mężczyzn obyczaj towarzyski z lat międzywojennych. „Siadając do dorożki czy samochodu podaje się rękę towarzyszącej pani, która siada pierwsza; pan obchodzi pojazd, tak aby znaleźć się po prawej stronie towarzyszki. Za dawnych, rycerskich czasów mężczyzna trzymał się z tej strony kobiety, a to dlatego aby miał rękę wolną do jej obrony, do miecza czy sztyletu”.
Satysfakcji kobiecej dopełniłby z pełnością jej adorator, który kultywowałby zwyczaje honorowe wyrażone w Polskim Kodeksie Honorowym Władysława Boziewicza, wzywając konkurenta na pojedynek na szable lub pistolety. Musiałby być to pojedynek z tzw. „awansem”, czyli o oznaczonym kierunku poruszania się przeciwników. Zgodnie z art. 8 pkt 14 tegoż Kodeksu na pojedynek wzywany był ten, który nie bronił czci kobiet pozostających pod jego opieką, co było powinnością prawdziwego dżentelmena.
Gdy zawodzą pragnienia, a marzenia nie spełniają się, bo mankamenty intelektualno-anatomiczne wydają się dalekie od ideału, to pozostanie jeszcze wartość dodana, ale nakazująca wstydliwe opuszczenie oczu. Jak mawiał George Bernard Shaw, to gdy nierealne staną się oczekiwania, to co jest ważniejsze dla podtrzymania uczucia – talent i pracowitość czy dążenie do sukcesu przez akceptowanego mężczyznę. W odpowiedzi uśmiechając się szelmowsko, stwierdzał „a co ważniejsze jest w rowerze, przednie czy tylnie koło?”.
W okresie międzywojennym sprawozdawcy sądowi czyhali na zeznania służących. Tam, gdzie doszło do przestępstwa na skutek prawdziwej lub urojonej zdrady, nie było lepszego świadka od zahukanych dziewczyn, które kuchennymi schodami wchodziły do sypialni swoich „absztyfikantów” nazywanych chlebodawcami.
Procesy oskarżonych o zbrodnie na tle miłosnych uniesień ściągały zazwyczaj do sądów tyle publiczności, że policja musiała tworzyć specjalne kordony przed salami rozpraw. Prasa podawała nazwiska podsądnych, a nader rzadko decydowano się na utajnienie rozprawy. Wstydliwymi tajemnicami długo żywiła się kawiarniana plotka. Takim szczególnym procesem było zabójstwo młodziutkiej, bardzo zdolnej tancerki Igi Korczyńskiej. Zastrzelił ją „absztyfikant” Zachariasz Drożyński wdzierając się w dniu 6 sierpnia 1931 roku za kulisy znanego warszawskiego kabaretu i teatrzyku „Ananas”. Drożyńskiego przedstawiano jako uwodziciela ze sfer inteligenckich. Sąd wyrokując przyjął, że sprawca działał z zazdrości, czyli w tzw. „afekcie” i skazał go na zaledwie 8 lat więzienia.
Bywały także sytuacje odwrotne. Zyta Woroniecka herbu Korybut krwawo rozprawiła się z Brunonem Boyem, właścicielem sklepu z artykułami gumowymi, „pakując” w niego w listopadzie 1931 roku z rewolweru 7 kul. 24-letnia księżniczka w apartamencie Boya przy ulicy Senatorskiej 31 w Warszawie pozbawiła życia swojego adoratora, bowiem nawiązał on romans z Stefanią Jennerówną, pseudonim „dzidzia”, młodziutką córką bankiera. Mężczyznom podobały się jej tlenione włosy, wesoła apaszka w białe grochy, fikuśny kapelusik i dziecięcy głos. Wobec odmowy ożenku rozstrzygnęła istniejący życiowo dylemat w sposób, jak stwierdziła, broniący zniewoloną kobiecą cześć. W czerwcu 1932 roku przed Sądem Okręgowym rozpoczął się jej proces. W dniu przemówień stron mecenas Sobotkowski zaczął swe wystąpienie od słów „nie płacił jej pełnowartościową monetą za uczucie, którym go darzyła. To był typowy przeciętny, mężczyzna, nie było w nim ani rycerskości, ani szlachetności, był hańbą męskiego rodu”. Kończąc swoje wywody stwierdził, że Boy korzystał z jej wybujałej zmysłowości i rozbudzał do swoich sułtańskich potrzeb. Tak zniewolona kobieta powinna znaleźć zrozumienie w oczach sądu i społeczeństwa. W czasie przemówienia oskarżona co chwilę ocierała chusteczką łzy, aby poprawić swój wizerunek. Sprawozdawca „Kuriera Polskiego” słynny Leon Okręt (czynny adwokat) używający pseudonimu literackiego „LO” po słowach oskarżonej „nie mogłam się spodziewać, że coś takiego popełnię” napisał jeszcze przed ogłoszeniem wyroku: „słowa dźwięczą jak wyuczone i wyrecytowane. Prośba, by sąd okazał swe serce, jest bez sensu”. Orzekający w procesie Jan Duda ogłosił wyrok – trzy lata Twierdzy. Stało się jednak inaczej, niż jak to nieraz bywa na salach sądowych. W czasie rozprawy apelacyjnej w dniu 11 stycznia 1933 roku mecenas Sobotkowski wygłosił z pasją, pełne uczuć kolejne przemówienie. Przewodniczący sądowi Karol Żarski przed północą ogłosił wyrok – trzy lata więzienia zamiast trzech lata Twierdzy. Urok niewieści zadziałał nawet na wymiar sprawiedliwości. Zyta Woroniecka będąc w więzieniu otrzymywała listy z kraju i zagranicy z komplementami, wyznaniami miłosnymi oraz propozycjami godnymi szaleństwa. Zmarła w 1984 roku w Brzózkach, koło Milanówkach.
Powracając do tytułu felietonu, to jedną z maksym Wielkiego Cesarza były wypowiedziane w 1791 roku słowa: „Bluszcz tuli się do pierwszego drzewa, jakie napotka, to pokrótce historia miłości”.
W styczniu 1807 roku historyczny już Karnawał Warszawski odbywał się z udziałem Napoleona. Na Zamku Królewskim nastąpiła prezentacja dam z towarzystwa stołecznego. Bal organizował Talleyrand, potężny minister „interesów zagranicznych” i Wielki Szambelan Dworu. Napoleon wyraził życzenie, aby jakaś Polka znalazła się wśród jego miłosnych podbojów. Kamerdyner Cesarza Louis Constant Wiary – zwrócił jego uwagę na młodziutką dziewczynę spod Łowicza – Marię Walewską. Nazajutrz po balu spotkali się w pokoju Cesarza. Blada, z oczyma pełnymi łez, omdlewała z emocji. Tak przedstawiają się początki znajomości Walewskiej i Napoleona.
Wspólny pobyt w czerwcu 1807 roku w mazurskiej kwaterze Finckenstein (obecnie Kamieniec) Walewskiej i dowodzącego Wielką Armią Napoleona to już nie sekretne, pośpieszne, schadzki na Zamku Królewskim. Napoleon jest u szczytu potęgi politycznej i poszukuje sprzymierzeńca w Legionach Polskich. Maria Walewska marzy o przywróceniu polskiej państwowości. Sytuacja sprzyja obojgu. Napoleon zwracając się do Walewskiej mówi: „przywykłem do tego, że moim pragnieniom los ustępuje zawsze. Mario, imię Twojej Ojczyzny odżyje dzięki mnie.”
Dewizą Napoleona, syna korsykańskiego adwokata z Ajaccio, najmłodszego generała francuskiej armii, było powiedzenie: „kto umie schlebiać, umie również rzucać potwarz.”
W pałacu, który później należał do junkierskiego rodu grafów Von Dohne, zachowano sypialnię cesarza. Uwagę pisarza, historyka i prawnuka Walewskiej Filipa Antoniego hr. d’Ornano – jej biografa, zwrócił po latach uwagę wycięty otwór w zasłonie łoża z baldachimem i zasłonami z purpurowego jedwabiu. Według legendy podtrzymywanej przez właściciela zamku Maria Walewska wyjeżdżając z Finckensteinu wycięła sobie skrawek materiału na pamiątkę nocy spędzonych w sypialni cesarza.
Za Napoleonem pojechała jeszcze w 1807 roku do Paryża, gdzie zamieszkała w pałacyku przy ul. De la Victorie 48, który otrzymała w podarunku, a następnie do Wiednia.

Gdy próbowała przekonać Napoleona do działań na rzecz odzyskania niepodległości przez Polskę usłyszała: „Mario, uważam twój naród za namiętny i lekkomyślny. Uważam, że Polacy czynią wszystko z fantazji, a nie z rozsądku. Ich entuzjazm jest porywczy, hałaśliwy i chwilowy i nie umieją nim kierować i utrwalać go. Czyż nie jest to pani portret, piękna Polko”. W tym momencie, jak twierdzi biograf Marii Walewskiej, osunęła się ona na ziemię, wiedząc, że nie może oczekiwać jakiejkolwiek realnej pomocy dla Polski.
Jak widać, szambelanowa Walewska przyjmując adorację wyłącznie dla sprawy polskiej, nie zrealizowała jednak swoich politycznych pragnień, a jedynie sercowe, co nie było do końca jej pierwotnym zamysłem.
Po klęsce wojsk napoleońskich i abdykacji cesarza odwiedziła go jeszcze na Elbie. Ostatni raz widzieli się w Paryżu w 1815 roku. Była rozczarowana wszystkimi decyzjami politycznymi Napoleona, a przecież witała go słowami: „niech żyje wielki Napoleon, niech żyje zbawca mojej Ojczyzny”.
To, że została kochanką Napoleona, młodziutka mężatka z wiejskiego pałacu, mieściło się idealnie w konwencjach obyczajowych epoki. To zaszczyt miał być dla zajętego kraju, że „Bohater Dwóch Wieków” chce przespać się z jedną z jego obywatelek. Walewska umiera dwa lata później mają zaledwie 31 lat.
Napoleon w maju 1821 roku został zesłany na wyspę Św. Heleny. Przed samą śmiercią miał wypowiedzieć do swojego osobistego lekarza, korsykanina Arnota Antommarchiego słowa: „Francja, Armia, Józefina”. Józefina urodzona na Marytynice, była pierwszą żoną Napoleona oraz cesarzową Francuzów i królową Włoch. To jedyna kobieta w życiu Bonapartego, która traktowała go, mówiąc współcześnie, „biznesowo”. Przed straceniem na gilotynie w 1794 roku uratował ją w ostatniej chwili upadek przywódcy jakobinów Maximiliana Robespierre’a – najważniejszej postaci czasów Rewolucji Francuskiej.
Ocenę obiektywnej, czy też subiektywnej, prawdy wyznań Marii Walewskiej pozostawiam osądowi Czytelników. Swoje spostrzeżenia na ten romans i to, czy nazywany przez wiele lat „małym kapralem” Bonaparte był absztyfikantem Walewskiej, czy też nie zostawiam dla siebie i historii.
A tak zupełnie już na zakończenie, to może zamiast używać słowa „absztyfikant” starajmy się zastąpić je synonimami adorator, adonis czy rycerz starający się o kobiece względy, aby tylko nie lowelas czy bawidamek.