…czyli o wszystkim tym, co zamiast czynić świat lepszym, przykuwa uwagę tłumów.
A przynajmniej jednego przedstawiciela tłumu i bynajmniej nie tumana.
Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku… Kiedy piszę te słowa, ulice miast rozjaśniają świąteczne ozdoby, kurierzy wszelkich firm dwoją się i troją, aby dostarczyć prezenty, a w telewizji zapowiadają po raz kolejny osamotnionego Kevina. Chciałbym więc życzyć Wam wszystkich Wesołych Świąt, ale kiedy słowa te będziecie mieli okazje przeczytać, choinki powoli będą gubiły igliwie, a Święta pozostaną jedynie mglistym wspomnieniem.
Mogę jednak życzyć Wam wszystkim lepszego Nowego Roku. I czynię to, aczkolwiek jestem absolutnie przekonany, że rok ten lepszym nie będzie. I to nie tylko z powody śrubującej rekordy ceny kostki (a raczej sztabki) masła, ale przede wszystkim z powodu wyśrubowanych zapędów polityków, w politycznej walce gotowych spalić społeczeństwo na stosie swoich „ideałów”.
Od pewnego czasu coraz bardziej nabieram przekonania, że polityka ma sporo z boksu. Politycy są niczym bokserzy, jeszcze zanim wejdą na bokserski ring, okładają przeciwników epitetami, prężą muskuły, zapowiadają rychły koniec oponentów wieszcząc, co uczynią, kiedy już zdobędą tytuł zwycięzcy. Konferencje prasowe, błyski fleszy, medialne nagonki przykuwają uwagę nieomal tak samo, jak publiczne ważenie przeciwników.
Schemat ten powtarzał się onegdaj nieomal do znudzenia, zmieniały się twarze triumfatorów i ich oferta programowa. Tak w polskiej polityce było przynajmniej do 2015 roku. Wtedy to – w wydawałoby się równorzędnym zwarciu – na polityczny ring z siłą i zwinnością Mika Tysona z najlepszych lat jego kariery, wtargnęło Prawo i Sprawiedliwość. Mając Jarosława Kaczyńskiego w narożniku trenerskim, a na trybunach dzielnie i wiernie sekundującego Andrzeja Dudę, skazane było na sukces. Kilka prawych prostych, podbródkowy i ciosy na korpus opozycji szybko rozstrzygnęły wynik starcia, zmuszając do liczenia przeciwnika. Oszołomionego, w głębokiej defensywie, nieudolnie próbującego powstać, ale zdolnego jedynie do chwilowego klinczu w nadziei odzyskania sił. Jeśli dodamy, że wszystko to kadrował znakomitym, propagandowym okiem Jacek Kurski – sukces medialny także był przesądzony.

Nie jestem ekspertem sportowym, tym bardziej w dziedzinie szeroko rozumianych sportów walki, ale śmiem poddać sugestię, że zwarcie te z boksem i jego szlachetnymi zasadami nie miało wspólnego. Przypominało raczej brutalne zwarcie rodem z Fame MMA, w którym nieomal wszelkie ciosy są dozwolone. Podobno gra się tak, jak pozwala przeciwnik, trudno się zatem dziwić tej politycznej krwawej jatce. Tym bardziej, że przeciwnik na ringu prezentował poziom godny Marcina Najmana, znanego głownie z tego, że jakiekolwiek zwycięstwo na ringu zapowie, prawie na pewno zamieni się ono w błyskawiczną przegraną.
Ale polityka ma też sporo z greckiej mitologii. Jak w klasycznej antycznej tragedii, nieomal każdy kamień politycznego sukcesu, wyniesiony na wyżyny na politycznym ringu prędzej, czy później stacza się z całym impetem. Zmusza wtedy do ponownego puszenia się w przedwyborczych starciach, znieważania przeciwnika i ogłoszenia nowego planu, na nową walkę.
Nawet Marcin Najman miewa przebłyski bokserskiego geniuszu. Tym bardziej, kiedy syty sukcesu przeciwnik traci impet, zadaje coraz bardziej chybione ciosy, a jego trener coraz bardziej traci autorytet. To najprostsza droga do przegrania wyborów parlamentarnych, spadku słupków sondażowych i konieczności mozolnego wtaczania strąconego kamienia sukcesu na polityczny piedestał. Z nadzieją, że na wiosnę Roku Pańskiego 2025 znowu można będzie wejść na ring w glorii tryumfatora.
Tak samo, jak nie znam się na boksie, nie znam się też na politologii i socjologii. Choćby dlatego nie mam pojęcia czy namaszczenie w wyborczym starciu jako kolejnego zawodnika człowieka, który zna się na boksie, a i siłownią nie wzgardzi, przekuje się na polityczny sukces i laurowy wieniec prezydenckiej nominacji. Wiem jednak jedno: będzie walczył on tak, jak mu pozwoli przeciwnik.
Nie będę zdradzał, komu w tym zwarciu kibicuję. Może dlatego, że zawodnicy na ringu ubrali bardzo podobne koszulki, przekonując nieomal do tego samego, a ich metody są nieomal kopią metod wcześniej sosowanych przez oponentów. Pamiętam bowiem rok 2015, kiedy przed wejściem na ring, wieszczono nieomal zawieszenie broni i popisową koalicję bokserską, mającą wieść Polskę w stronę IV Rzeczypospolitej. To, że więcej gracji, to, że balans retoryki i odniesienie do ideałów wybrzmiewa nieco inaczej, już mnie nie zwiedzie.
Obawiam się, że nie zwiedzie też dużej rzeszy wyborców, rozczarowanych brakiem (stu) konkretów, miałkością, labilnością argumentacji. Chcących zmian, a skazanych na oczekiwanie na nie, niczym na Godota. A przynajmniej na nowelizację kodeksu postępowania karnego i paru innych ustaw. I żeby wytłumaczyć się z mojego pesymizmu pozwolę sobie sięgnąć po cytat Mistrza Machiavellego: „pierwszym sposobem na to, by ocenić inteligencję władcy, jest przyjrzeć się ludziom, jakimi się otoczył”.
Każdy może obstawiać swoje typy, ja tylko oddam się refleksji, że żony Cezarów dawno już przestały być dowodem na ich nieskazitelność. Podobnie, jak żony niektórych ministrów. I niektórych rektorów przy okazji.
Kropka.