Odrodzona Rzeczpospolita, sklejona z różnych części i osłabiona krwawą, choć zwycięską wojną z sowiecką Rosją, nie była krajem wewnętrznie mocnym i dobrze zorganizowanym. Swoje też robiła typowa dla Polaków skłonność do kłótni, sporów, zaciekłości i warcholstwa. Specjalizowała się w tym prawica, która jeszcze przed wojną, w styczniu 1919 r. próbowała dokonać zamachu stanu: uczyniła to tak nieudolnie, że Naczelnik Państwa Józef Piłsudski zamachowców zwymyślał i puścił wolno, by ich ośmieszyć. Niestety, już wkrótce nie udało się uniknąć bezprecedensowej zbrodni, jedynej takiej w historii Polski.
4 grudnia 1922 r. Józef Piłsudski odmówił kandydowania na nowy urząd Prezydenta Rzeczypospolitej, stwierdzając, że kompetencje głowy państwa są za małe. Był to efekt działania mającej względną większość w Sejmie prawicy, która przekonana, że prezydentem będzie Piłsudski, walczyła o ograniczenie prerogatyw głowy państwa w konstytucji. Piłsudski sugerował kandydatury Wincentego Witosa albo marszałka Sejmu Macieja Rataja, ale żaden się nie zgodził. Cała prawica postawiła na ordynata Maurycego Zamoyskiego, najbogatszego Polaka, ambasadora Polski w Paryżu. Socjaliści wysunęli kandydaturę Ignacego Daszyńskiego. Mniejszości narodowe zjednoczyły się i postawiły na profesora Jana Baudouina de Courtenaya, znanego językoznawcę. PSL „Piast” Witosa zgłosił profesora Stanisława Wojciechowskiego. Natomiast PSL „Wyzwolenie” w poszukiwaniu kandydata trafił do innego profesora – Gabriela Narutowicza.
Narutowicz miał 57 lat, pochodził ze Żmudzi. Na studia wyjechał do Zurychu, gdzie uczestniczył w działalności niepodległościowej i Rosjanie wydali nakaz jego aresztowania. Zdobył sławę jako energetyk i hydrotechnik, zbudował liczne elektrownie wodne w Europie, kierował regulacją górnego Renu, był profesorem politechniki, którą niegdyś ukończył. We wrześniu 1919 r. wrócił do Polski i został ministrem robót publicznych: owocem jego działalności jest elektrownia wodna w Porąbce. W czerwcu 1922 r. premier Artur Śliwiński powołał go na ministra spraw zagranicznych, by wykorzystać jego europejskie kontakty. Posłem Narutowicz wybrany nie został. Nie chciał też kandydować na prezydenta, ale ostatecznie zgodził się w przekonaniu, że wybrany nie zostanie.
I rzeczywiście, nic na to nie wskazywało. 9 grudnia w pierwszym głosowaniu połączonych izb Sejmu i Senatu Zamoyski otrzymał 222 głosy, Wojciechowski 105, Baudouin de Courtenay 103, Narutowicz 62, a Daszyński 49. W rundzie tej nikt nie odpadał, od następnej odpadał kandydat z najmniejszą ilością głosów. Przedstawiciele mniejszości narodowych doszli do wniosku, że de Courtenay nie zdobędzie większości i trzeba myśleć o kimś innym. Podobnie rozumowali socjaliści. Jedni i drudzy przerzucili głosy na kandydatów PSL i w drugiej rundzie odpadł z jednym głosem Daszyński; de Courtenay dostał ich 10, Narutowicz 151, Wojciechowski 153, a Zamoyski 228. W trzecim głosowaniu odpadł, z pięcioma głosami, de Courtenay. Wojciechowski dostał głosów 150, Narutowicz 158, a Zamoyski stanął w miejscu.
W tym momencie jasne było, że Zamoyski prezydentem nie zostanie, gdyż nie pozyska już ani jednego głosu. Przedstawiciele mniejszości narodowych uznali, że Narutowicz, Europejczyk, będzie dla nich lepszym kandydatem niż związany przez całe życie z Warszawą Wojciechowski. Sam Narutowicz w przekonaniu, że odpadnie, pojechał do ministerstwa. Tymczasem w czwartej turze Zamoyski nawet stracił cztery głosy – prawica wolała, aby w finalnej rozgrywce przeciwnikiem Zamoyskiego był Narutowicz, mieli nadzieję, że on będzie do pokonania. Narutowicz dostał więc 171 głosów, a Wojciechowski 151 i odpadł. Wynik ostatniej tury pokazał, że zabiegi prawicy nie dały nic. Narutowicz 289, Zamoyski 227.
– Co wyście mi narobili – powiedział Narutowicz, gdy dowiedział się o wyborze. Prawica ryczała z wściekłości. Wygrała przecież niedawno wybory parlamentarne i sytuacja, w której tak pogardzane przez nią mniejszości narodowe pokazały swoją siłę, była dla niej nie do przyjęcia. Polska tylko dla Polaków! Tak, to stare hasło… Wśród podżegaczy dużą rolę odegrał generał Józef Haller, wołający na wiecach, że Polskę zdradzono, zhańbiono. Pełne nienawiści teksty publikował historyk Stanisław Stroński, skądinąd autor określenia „cud nad Wisłą”. Jego artykuł „Zawada” (zawadą dla Polski miał być Narutowicz) rozpoczął wściekłą kampanię prasową. Prawicowa prasa oczywiście używała cały czas jednego słowa: Żydzi! To Żydzi narzucili Polsce prezydenta, Niemcy, Ukraińcy, obcy… Żydowski pachołek, za żydowskie pieniądze wybrany, triumf żydostwa, nieszczęście dla Polski…
Podziałało. Narutowicza obrażano, żądano od niego dymisji, podejmowano apele i uchwały, grożono śmiercią. Podpuszczani „Prawdziwi Polscy Patrioci” wszczynali zamieszki w Warszawie. Posłowie prawicy i generał Haller wzywali do zablokowania Sejmu, by uniemożliwić zaprzysiężenie. W mieście było niebezpiecznie. Ale minister spraw wewnętrznych Antoni Kamieński nic nie robił. Była to rozgrywka Piłsudskiego. Był jeszcze Naczelnikiem Państwa i chciał zaognienia sytuacji, a następnie – dla siebie – nadzwyczajnych pełnomocnictw dla zapobieżenia prawicowemu zamachowi stanu.
11 grudnia, w dniu zaprzysiężenia, posłowie prawicy na czele tłumu blokowali więc Sejm, a policja nie reagowała. Pobito kilku posłów lewicy i centrum. Narutowicz pojechał zaś do Sejmu odkrytym powozem, śmiało pokazując, że się nie boi. Przejechał między wściekłą gawiedzią na stojąco, godnie, obrzucany śniegiem i lodem. Bał się pojechać z nim premier Julian Nowak, odważył się tylko Stefan Przeździecki, szef protokołu dyplomatycznego. Narutowicz dotarł do Sejmu. Tymczasem w rozruchach zginął członek PPS Jan Kałuszewski, zastrzelony przez endeków, gdy próbował bronić uprowadzanych posłów.
Poseł prawicy Edward Dubanowicz oświadczył marszałkowi Maciejowi Ratajowi, że Narutowicz jest bezwyznaniowy (co było prawdą, zadeklarował to w Szwajcarii) i nie może przysięgać na Ewangelię, bo to świętokradztwo. Marszałek odrzucił protest i Gabriel Narutowicz złożył przysięgę. Minister Antoni Kamieński złożył dymisję, widząc, że nie panuje nad sytuacją, a policja jest za słaba, by ochronić prezydenta. Przez trzy kolejne dni wszyscy grali na zwłokę, a prezydent, choć zaprzysiężony, nie pełnił urzędu. Dopiero 14 grudnia Gabriel Narutowicz przybył do Belwederu i podpisano akt przekazania mu władzy przez Naczelnika Państwa. Piłsudski stanął na baczność przed prezydentem i uczcił go toastem w pierwszym dniu prezydentury. Premier Julian Nowak zaś oddał się do dyspozycji prezydenta, składając dymisję.
Drugiego dnia, 15 grudnia, Gabriel Narutowicz i szef kancelarii Stanisław Car zaplanowali ruchy prezydenta na pierwsze, nerwowe dni. Prezydent nie chciał ochrony policji, choć zasypywały go anonimowe groźby. 16 grudnia podpisał akt łaski dla skazanego na śmierć, następnie pojechał na spotkanie z prymasem Aleksandrem Kakowskim (który prezydenta wspierał i potępiał prawicowe ataki), a w południe przybył na otwarcie galerii sztuki w „Zachęcie”. Przejazdy przez miasto były spokojne. Na miejscu był już premier Julian Nowak i ministrowie.
Prezydenta oprowadza prezes „Zachęty” Karol Kozłowski, znawcą malarstwa jest też premier. Przed obrazem Bronisława Kopczyńskiego przedstawiającym gmach „Zachęty” podchodzi do prezydenta ambasador brytyjski William Max-Müller i składa mu gratulacje. – Raczej kondolencje – żartuje po francusku Narutowicz. Kozłowski pokazuje następny obraz, pejzaż „Szron” Edwarda Ziomka. I wtedy, raz za razem, padają trzy strzały.
Prezydent pada, łapią go Stefan Przeździecki i malarz Jan Skotnicki, poetka Kazimiera Iłłakowiczówna, współpracownica Piłsudskiego, podtrzymuje głowę. Premier Nowak woła lekarza. Podbiega obecny przypadkowo doktor Śniegocki. Ale wzrok prezydenta już gaśnie. Lekarz bada leżącego i podnosi głowę: – Krwotok wewnętrzny, płucny. Zaduszenie – orzeka. Po chwili drugi lekarz, doktor Rostkowski potwierdza zgon.
Zabójcę łapią wiceprezes „Zachęty” Edward Okuń i adiutant prezydenta, rotmistrz Ignacy Sołtan. Rozbrajają go, nie stawia oporu. To 53-letni Eligiusz Niewiadomski, malarz, członek Towarzystwa, niedawno jeszcze pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki. Prezydenta wskazał mu, nieświadomy zbrodniczego zamiaru, Skotnicki. – Niewiadomski, bójcie się Boga, strzelacie?! – krzyczy Okuń. – Do was strzelał nie będę – spokojnie odpowiada zabójca. – Pierwszego obywatela Rzeczypospolitej zabiliście?! – woła Jan Witkiewicz, brat malarza Stanisława, stryj Witkacego. – Za żydowskie pieniądze wybranego!
Premier Nowak spanikował i uciekł. Właściwie były premier, bo złożył przecież dymisję. W chwili zabójstwa odbywał się wielki pogrzeb zamordowanego przez endeków Jana Kałuszewskiego. By wiadomość o kolejnej zbrodni nie dotarła do tłumu PPS-owców, budynek „Zachęty” zamknięto. Wezwano tylko sędziego śledczego i marszałka Sejmu Macieja Rataja, który musiał przejąć obowiązki prezydenta. Po oględzinach, o 14.30 zwłoki prezydenta, zawinięte we flagę, wyniesiono i przewieziono otwartym powozem do Belwederu. Tylnymi drzwiami wyprowadzono zabójcę.
Przerażona skutkami kampanii nienawiści prawica na chwilę zamilkła. Nie było rządu, nie było ministrów. Za to niewiele brakowało, aby legionowi oficerowie rzucili się do zabijania prawicowych polityków. Pohamował ich Piłsudski i przywódcy PPS. Maciej Rataj jako p.o. prezydenta powierzył zaś 17 grudnia rano funkcję premiera i ministra spraw wewnętrznych człowiekowi dobrze wybranemu, bo miał on pełnić tę rolę po latach jeszcze raz, w chwili
jeszcze straszniejszej dla Polski. Był to 41-letni wtedy generał Władysław Sikorski, człowiek bez zaplecza politycznego.
Sikorski wprowadził na krótko stan wyjątkowy, internował paru prawicowych podżegaczy i opanował sytuację; jego mniejszościowy rząd utrzymał się przez pół roku, potem zniosły go kolejne zamieszania w Sejmie. Od 17 do 22 grudnia trwały uroczystości żałobne. Trumnę wystawiono w Belwederze, potem w Zamku Królewskim. Stamtąd wprowadzono ją do krypty w katedrze św. Jana na Starym Mieście. Dwa lata później obok Narutowicza spoczął inny związany ze Szwajcarią wielki Polak – Henryk Sienkiewicz, którego prochy sprowadzono z Vevey. Jeszcze przed pogrzebem, 20 grudnia wybrano nowym prezydentem Stanisława Wojciechowskiego. Kandydatów było tylko dwóch, prawica wystawiła Kazimierza Morawskiego, a Wojciechowski wygrał w jedynej rundzie niemal identycznym stosunkiem głosów, jak jedenaście dni wcześniej Narutowicz z Zamoyskim.
Oburzona zabójstwem prezydenta, profesora światowej sławy, Europa składała Polsce kondolencje. Prasa endecka zajadle broniła Niewiadomskiego, winien był dla niej Narutowicz, bo nie powinien był przyjmować urzędu, który należał się tylko Prawdziwemu Polskiemu Patriocie. Inna prawicowa z Niewiadomskiego robiła szaleńca, nagle żądała przestrzegania prawa, bo przecież to tylko jeden wariat, na pewno chory, nikt go nie namawiał, nie pomagał. Przeciwko oskarżaniu prawicy protestował potępiany jako podżegacz Stanisław Stroński (po latach przyzna jednak, że atak na Narutowicza był największym błędem jego życia). Pozostała prasa pisała szeroko o spisku, nagonce, w wyniku której oszalały z nienawiści endek stał się narzędziem podżegaczy.
Śledztwo było krótkie i nie wniosło do sprawy niemal nic. Niewiadomski od początku twierdził, że działał sam, że chciał zabić przede wszystkim Józefa Piłsudskiego, ale po wyborze Narutowicza na prezydenta zabił właśnie jego. W istocie nic do niego nie miał, ale „nie mógł postąpić inaczej”. Z nikim nie współdziałał. Rewolwer, z którego zastrzelił prezydenta, miał od dawna. Był członkiem rzeczywistym „Zachęty” jako malarz i wykładowca, miał wolny wstęp, dostawał zaproszenia na wszystkie uroczystości. Nie potrzebował niczyjej pomocy.
Proces odbył się już 30 grudnia 1922 r. Niewiadomski oświadczył, że przyznaje się do czynu, ale nie do winy. Przez cały proces odgrywał rolę męczennika za ojczyznę i wygłaszał endeckie manifesty. Proces był prosty, jeśli chodzi o dowody. Naoczni świadkowie zbrodni – Stanisław Car, Ignacy Sołtan, Edward Okuń, Karol Kozłowski, Jan Skotnicki – i tylko jedna rozprawa, rozpoczęta około 11.00, a zakończona około 21.00 ogłoszeniem wyroku.
Prokurator Kazimierz Rudnicki (przed laty jeden z obrońców w sprawie Macocha) oczywiście zażądał kary śmierci. Znakomite przemówienie w imieniu dzieci Narutowicza wygłosił adwokat Franciszek Paschalski. Niewiadomskiego bronił z urzędu Stanisław Kijeński. Nie związany zleceniem oskarżonego, poszedł w jedyną możliwą linię obrony – stan psychiczny sprawcy, podnosząc, że jest on ideowcem, wierzy, że działał dla dobra Polski, nie powinien być stracony. Ale Niewiadomski się od tego odcinał, nie wyrażał skruchy, twierdził, że więzienie będzie dla niego hańbiące i żądał kary śmierci.
Przewodniczący Wacław Laskowski ogłosił wyrok: kara śmierci i pozbawienie praw stanu. Co ciekawe, nie zasądzono symbolicznej marki odszkodowania dla dzieci prezydenta. Za takim orzeczeniem głosował przewodniczący i sędzia Tadeusz Krassowski. Trzeci sędzia, Jan Kozakowski, złożył zdanie odrębne, głosował za uznaniem Niewiadomskiego za winnego zabójstwa w afekcie i za karą dożywocia. Apelacji nie wniesiono. Niewiadomski kategorycznie oświadczył, że jej sobie nie życzy, nie chce prośby o ułaskawienie, a jeśli ktoś ją złoży, postąpi wbrew jego woli.
Nowy prezydent oceniał sprawę z urzędu i odmówił ułaskawienia. Cztery dni po upływie terminu do wniesienia apelacji, 31 stycznia 1923 r. zabójca został rozstrzelany w Cytadeli, powtarzając, że ginie za Polskę. W nocy z 5 na 6 lutego rodzina ekshumowała zwłoki z prowizorycznego grobu i przeniosła na Cmentarz Powązkowski. 10 tysięcy prawicowców przyszło na nocny pogrzeb, zhańbić się czczeniem zbrodniarza. Sprawdziły się słowa pisarza i tłumacza Leo Belmonta, który 8 stycznia w liście otwartym apelował do prezydenta Wojciechowskiego, by ułaskawić Niewiadomskiego, nie czynić go bohaterem prawicy, męczennikiem. – Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni, z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie – napisze w wierszu „Pogrzeb prezydenta Narutowicza” Julian Tuwim. Ale słowa Tuwima nie obchodziły prawicy – Tuwim, podobnie jak Belmont, był przecież „parszywym Żydem”…
Wielki to by był król, gdyby panował – to słowa o Hamlecie. Narutowicz panował dwie doby. Jakim byłby prezydentem? Piłsudski darzył go większym respektem niż Wojciechowskiego, do którego podczas zamachu majowego w 1926 r. ryknął: – Ty gromnico, ja cię zapaliłem i ja cię zgaszę! Potem był Ignacy Mościcki, zwany złośliwie lokajem Piłsudskiego, o którym ukuto powiedzenie „Tyle znaczy, co Ignacy, a Ignacy g… znaczy”. A Narutowicz traktował powierzane mu publiczne obowiązki bardzo poważnie i raczej nie byłby panem Adrianem przy Piłsudskim. Może historia potoczyłaby się inaczej…
Wielu pisało o zabójstwie Narutowicza, wielu je analizowało. Aż trudno wyliczać. Wspomnę jednak o „Śmierci prezydenta” – filmie, w którym Jerzy Kawalerowicz z drobiazgową, dokumentalną dokładnością odtworzył wszystkie wydarzenia związane z jedyną w historii zbrodnią, gdy Polak zabił głowę Państwa Polskiego. Reżyser miał szczęście, bo miał do dyspozycji Zdzisława Mrożewskiego i Marka Walczewskiego – dwóch świetnych aktorów tak podobnych do Narutowicza i Niewiadomskiego, że mogli ich grać bez charakteryzacji. Niejeden Polak dzięki temu filmowi poznał historię zabójstwa prezydenta i nawet nie wie, że typowej dla filmów fikcji wcale w nim nie było.