Gdynia! Miasto – symbol przedwojennego rozwoju Polski, okno na świat. Gdy Polska odzyskała niepodległość, była to rybacka wieś, w 1921 r. liczyła około 1.200 mieszkańców. Wtedy zapadła decyzja, aby właśnie w Gdyni, na surowym, piaszczystym brzegu wybudować dla pozbawionej Gdańska Polski morski port.
Budową kierował inżynier Tadeusz Wenda, ale ospałe prace ruszyły z kopyta dopiero po zamachu majowym, gdy ministrem przemysłu i handlu został Eugeniusz Kwiatkowski. Zdecydowanie postawił na Gdynię. Dawna wieś miała już prawa miejskie – otrzymała je 10 lutego 1926 r., w szóstą rocznicę podpisania przyznającego Polsce dostęp do morza traktatu wersalskiego.
Miasto i port rosły w błyskawicznym tempie, a to wiązało się z koniecznością utworzenia również wszystkich instytucji publicznych. Jedną z nich, szczególnie wówczas ważną, była poczta. Stanowiła odrębny resort – już od 1919 r. istniał urząd Ministra Poczt i Telegrafów. Nie poczty, tylko poczt, bo systemy łączności pocztowej i telegraficznej z dawnych zaborów nie były wtedy jeszcze scalone. W roku 1923 r. ministerstwo zlikwidowano, ale w 1927 r. Józef Piłsudski jako premier je przywrócił, a na stanowisko ministra kazał powołać ppłk Bogusława Miedzińskiego. Był to typowy wojskowy, o łączności i poczcie pojęcia nie miał, ale wiadomo, że jeśli kogoś rekomenduje Partia (również występująca pod pseudonimem BBWR), to ów ktoś zna się na wszystkim i wszędzie będzie kompetentny. Tak też było z Miedzińskim, bliskim współpracownikiem Piłsudskiego.
Nowy kompetentny minister kazał zatrudnić w ministerstwie niejakiego Edwarda Ruszczewskiego. Był to inżynier budownictwa, zatem dyrektor właściwego departamentu był tym poleceniem mocno zdziwiony, w pionie telegrafów potrzebny był raczej elektrotechnik. Ruszczewski w dodatku był na czarnej liście Ministerstwa Spraw Wojskowych, gdyż już wcześniej ustalono, że jest naciągaczem, który próbował oszustwem i szantażem zdobywać zamówienia dla wojska. Ale Miedziński nie pytał nikogo o zdanie: Ruszczewski był jego kolegą ze studiów we Lwowie. Gdy dyrektor departamentu zwlekał, minister kategorycznie polecił mu natychmiast swego kolegę zatrudnić. Ruszczewski też został dyrektorem, dostał pięć tysięcy złotych pensji. Ile to było? Urzędnik zarabiał wtedy około 280 zł miesięcznie, urzędniczka (o równości płci nikt nie słyszał) 170 zł, wykwalifikowany robotnik jeszcze mniej. Dostał też Ruszczewski służbowe auto i główne zadanie: wybudować pocztę w Gdyni, nowym polskim mieście, oknie na świat. W Gdyni poczta wprawdzie była, ale ulokowana daleko od centrum, co dla rozwijającego się miasta było problemem.
Zacząć trzeba było od projektu. Ruszczewski kazał wyrzucić do kosza projekt profesora Tadeusza Tołwińskiego, znakomitego architekta (twórcy m.in. wielce udanej koncepcji zabudowy Kamiennej Góry w Gdyni). Polecił opracować własny i zadbał o to, aby planowane koszty budowy znacznie w nim wzrosły. Nowy projekt wykonał Julian Putterman-Sadłowski, architekt również znany, ale co najważniejsze, znany osobiście Ruszczewskiemu.
Potem odbył się przetarg na prace budowlane. Stanęły do niego tylko dwie firmy. Cichym udziałowcem w obydwu był Edward Ruszczewski. Jedną z firm zorganizował sam w ciągu kilku dni, podstawiając dwóch figurantów, Mieczysława Machajskiego i Jana Mikulskiego. Mieczysław Machajski był inżynierem, którego Ruszczewski przypadkowo poznał w pociągu. Skontaktował go z finansistą (czytaj: biznes-mętem) Janem Mikulskim, swoim kolegą i kazał im założyć spółkę. Wspólnicy nie mieli jednak pieniędzy i nie byli w stanie wpłacić nawet wadium przetargowego. Ruszczewski to załatwił: pobrał 30 tysięcy złotych z kasy ministerstwa, wpłacił wadium, a po przetargu oddał pieniądze z powrotem do kasy. Jak się nietrudno domyślić, firma „Machajski i Mikulski” przetarg wygrała. Działała jak liczni dzisiejsi deweloperzy: nie miała nawet łopaty, ale ministerstwo wypłacało jej zaliczki i z tych zaliczek realizowano budowę poczty.
Druga firma, która zresztą wygrała inny przetarg organizowany przez Ruszczewskiego, nosiła nic nie mówiącą nazwę „Budownictwo i Przemysł”. Jednym z jej trzech współwłaścicieli był Stanisław Piłsudski, krewny samego Marszałka, choć daleki. W budowie gdyńskiej poczty firma ta też uczestniczyła, jako podwykonawca. Obie spółki dostawały zlecenia na poszczególne czynności już z pominięciem jakichkolwiek przetargów, a pieniądze z kasy Ministerstwa Poczt i Telegrafów płynęły hojnie. Pan Ruszczewski zadbał przecież o to, aby na budowę poczty w Gdyni przeznaczono odpowiednie sumy.
Budynek poczty piękniał i rósł, mimo że z budowy regularnie znikały materiały budowlane. Za to rozwijała się Gdynia – w tym jej willowa dzielnica, położone w pobliżu granicy z Wolnym Miastem Gdańskiem Orłowo. Powstawały tam więc wille dla osób związanych z inwestycją i co ubyło z budowy poczty, zostawało w Gdyni. Piękny dom zbudowano panu Mikulskiemu, równie wspaniały dyrektorowi Ruszczewskiemu. Pan dyrektor często w nim bywał, nadzorując osobiście budowę poczty w Gdyni. Po czynnościach nadzorczych hulał, aż cała dzielnica się trzęsła i często zahaczał o kasyna gry w Sopocie na obszarze Wolnego
Miasta. Miał za co grać, bo część pieniędzy przeznaczonych dla firm „Machajski i Mikulski” oraz „Budownictwo i Przemysł” lądowała w jego kieszeni.
Zlecenia związane z budową były bardzo interesujące. Zaprzyjaźniony z Edwardem Ruszczewskim rzeźbiarz Antoni Miszewski (twórca mauzoleum Władysława Warneńczyka w Warnie), były wojskowy i wspólnik Juliana Puttermana-Sadłowskiego, dostał zlecenie na zaprojektowanie wnętrz oraz ozdobnego reliefu z orłem nad wejście główne. Zapłacono mu za to kilkadziesiąt tysięcy złotych. Utworzenie nowej, wspaniałej poczty trzeba było też odpowiednio rozpropagować. Dyrektor Ruszczewski zlecił więc… nakręcenie filmu instruktażowego: miał ostrzegać obywateli, by nie wkładali pieniędzy do listów, tylko przesyłali je przekazami. Zaangażował reżysera filmów dokumentalnych Aleksandra Reicha, oczywiście swojego kolegę. W efekcie Reich pierwszy raz w życiu nakręcił film fabularny: dostał 24 tysiące złotych wynagrodzenia za reżyserię i 300-tysięczny budżet. Całą kasę ministerstwo (czytaj: Ruszczewski) wypłaciło mu z góry. Za pieniądze te Reich kupił m.in. trzy… scenariusze filmów erotycznych. Dzieło swe kręcił m.in. w Wiedniu i Paryżu. Wraz z filmowcami na zagraniczne wycieczki jeździła żona Ruszczewskiego. Treść filmu zaś dziwnie zmieniła się w trakcie produkcji i powstała Tajemnica skrzynki pocztowej, niemy melodramat w najlepszej możliwej wówczas obsadzie. Film dał kompletną klapę, do kin nikt nie chodził, recenzje były miażdżące. Ale grunt to umieć kręcić, niekoniecznie filmy…
Nachalnych malwersacji wystraszył się w pewnym momencie inżynier Mieczysław Machajski. Był to człowiek z zasady uczciwy, o czym Ruszczewski ewidentnie nie wiedział, gdyż za słabo go poznał. Wchodząc w biznes związany z budową poczty, na który namówił go godny zaufania Pan Dyrektor, Machajski nie wiedział, w co się pakuje. A kraść po prostu nie chciał. Zaczął naiwnie od zgłoszenia swoich wątpliwości samemu Ruszczewskiemu. Potem jednak zorientował się, że to właśnie Ruszczewski kieruje całym przekrętem. Dręczony wątpliwościami pojechał do ministra Bogusława Miedzińskiego i wszystko mu szczerze wyznał. Minister zrobił bardzo zatroskaną minę i powiedział, że sprawą się oczywiście zajmie. I rzeczywiście, na budowie poczty w Gdyni niezwłocznie pojawiła się ministerialna komisja kontrolna. Składała się z jednej osoby. Edwarda Ruszczewskiego.
W tym momencie inżynier Machajski zdał sobie w pełni sprawę, w czym tkwi. Uciekł z Gdyni i zawiadomił o całej sprawie Prokuratorię Generalną i Najwyższą Izbę Kontroli. Był to przełom września i października 1928 r., budynek poczty był już w znacznej części gotowy. Najwyższa Izba Kontroli potraktowała sprawę bardzo poważnie i przysłała ekipę kontrolną. Wnioski były przerażające. Kompletny chaos w dokumentacji budowy, planowany budżet przekroczony o trzy miliony złotych. Wycena budowy pozwoliła ustalić, że wydane na nią pieniądze dziesięciokrotnie przekroczyły wartość budynku!
Jednocześnie głośna stała się sprawa nakręcenia filmu, co było takim już przegięciem, że wystraszył się minister Miedziński. Zażądał wyjaśnień i sam gorliwie złożył doniesienie karne. Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła, że film sfinansowany został z budżetu przeznaczonego na budowę poczty w Gdyni. Wystraszony Miedziński odwołał Edwarda Ruszczewskiego ze stanowiska dyrektora kierującego budową poczty – po prawie dwóch latach znakomitego wypełniania obowiązków.

W czerwcu 1929 r. nową pocztę uroczyście otwarto, ale skandal finansowy był już wtedy bardzo głośny. Ku wielkiemu niezadowoleniu Pana Marszałka i jego otoczenia nie dało się już zamieść sprawy pod dywan, straty Skarbu Państwa były wielkie, prasa trąbiła, Najwyższa Izba Kontroli ujawniała coraz to nowe elementy afery, a Prokuratoria Generalna szykowała pozew o zwrot zagarniętych pieniędzy. W sprawę musiała w końcu, acz niechętnie, wkroczyć prokuratura. Śledztwo wlokło się przez prawie cztery lata: dziś jest to w sprawie gospodarczej norma, wtedy było to zupełnie niezwykłe, ale przecież cały czas rządził Pan Marszałek i jego BBWR-owcy, którzy bynajmniej nie ponaglali prokuratora. Jednak w końcu akt oskarżenia powstał.
21 marca 1933 r. przed Sądem Okręgowym w Warszawie rozpoczął się proces Edwarda Ruszczewskiego. Śledziła go cała Polska, choć ku radości władz nieco przyćmił go toczący się w Krakowie drugi (po uchyleniu pierwszego, lwowskiego wyroku) proces Rity Gorgonowej. Salę rozpraw oblegali dziennikarze wszystkich niemal gazet, gdyż na jaw wychodziły kolejne okoliczności przekrętu. W ręce śledczych wpadły listy krążące między bohaterami afery, a ich treść mówiła sama za siebie, właściwie były przyznaniem się do winy. „Drogi Janku. Dyrekcja nie śmie wiedzieć o moich stosunkach z tobą, bo cofną ci zamówienia. A ja tymczasem wszystko robię, żebyś dostawał roboty, i udaję, że ciebie nie znam. Konieczne jest, żebyś wydostał z Ministerstwa Robót Publicznych zaświadczenie, żeś budował dla nich i wydają o tobie jak najpochlebniejszą opinię. Ty przecież jesteś spryciarz, i jak będziesz potrzebował, to wydostaniesz zaświadczenie, że jesteś emirem kaukaskim. Przyślij mi dwa tysiące złotych, bo jestem bez gotówki. Dopóki nie wyślesz, to czytaj, draniu, ten list co godzinę”.
Grono świadków też było imponujące, zeznawał m.in. niedawny premier Kazimierz Bartel, gęsto tłumaczył się oczywiście Bogusław Miedziński. Ustalono, że Ruszczewski dostawał pięć procent od każdego zlecenia, jakie otrzymywała firma „Machajski i Mikulski”. Wpłaty przekazywane z ministerstwa były fałszowane już od pierwszej czynności: w firmie księgowano tylko część otrzymywanych z ministerstwa pieniędzy, reszta znikała w kieszeniach wiadomych i niewiadomych osób. Oczywiście firma nie płaciła również swoim podwykonawcom. Skąd my to znamy?
Po ponad dwóch miesiącach procesu, 29 maja 1933 r. zapadł wyrok. Edward Ruszczewski został skazany na sześć lat więzienia, zastosowanie amnestii obniżyło mu karę do pięciu lat. Z powództwa Prokuratorii Generalnej Sąd zasądził od oskarżonego na rzecz Skarbu Państwa odszkodowanie w astronomicznej wysokości 1 miliona 344 tysięcy złotych oraz spore koszty. Oczywiście oskarżony natychmiast przedstawił sądowi dokumenty lekarskie dowodzące, że jego stan zdrowia jest bardzo zły i absolutnie nie może przebywać w więzieniu. Jak widać reguła, że kto dokonuje dużych przekrętów, ten jest ciężko chory, obowiązywała już wtedy. Jednak sąd zamiast dopuścić dowód ze szczegółowej opinii biegłych lekarzy, której sporządzanie potrwałoby ze dwa lata, kazał Ruszczewskiego natychmiast zamknąć. I wolny dotychczas aferzysta prosto z sali sądowej pojechał do aresztu.
Apelacja obrońcy Edwarda Ruszczewskiego dała niewiele. Sąd Apelacyjny wydał wyrok w kwietniu 1934 r., Ruszczewski spędził ten czas już w więzieniu. Zmieniono tylko karę, Sąd Apelacyjny obniżył ją do pięciu lat więzienia, z jednym rokiem – podobnie jak poprzednio – darowanym na mocy amnestii. Skazany Edward Ruszczewski zniknął w więzieniu i mrokach niepamięci. Nie ujawniono nigdy, jaką część ukradzionych pieniędzy udało się odzyskać.
Nikt inny nie został oskarżony. Mieczysław Machajski aferę ujawnił, Janowi Mikulskiemu – choć niewątpliwie kombinował razem z Ruszczewskim – odpuszczono nie wiadomo czemu. Bogusław Miedziński przed sądem nie mógł stanąć, był przecież człowiekiem bliskim Piłsudskiemu i bez zgody Marszałka nikt go nie śmiał tknąć. Wprawdzie rozwścieczony nagłośnioną aferą Prezes Państwa kazał prezydentowi Ignacemu Mościckiemu natychmiast odwołać Miedzińskiego ze stanowiska ministra (już w kwietniu 1929 r.), a potem ogłosił, że Miedziński do polityki się nie nadaje, ale na więcej nie pozwolił. Były minister został więc posłem BBWR, podnosił w Sejmie rękę, gdy mu kazano i przede wszystkim kierował prorządową „Gazetą Polską” (dziś to się nazywa „media publiczne”). Gdy Piłsudski zmarł, a tytuł nowego Pana Marszałka zdołał uzyskać dla siebie Edward Śmigły-Rydz, Miedziński wkręcił się do jego otoczenia. W 1938 r. prezydent Mościcki rozwiązał Sejm i Senat, aby pozbyć się marszałków obu izb – Walerego Sławka i Aleksandra Prystora, z którymi jemu i Śmigłemu-Rydzowi było nie po drodze. Efekt osiągnął: Sławek nie został nawet wybrany posłem (kilka miesięcy później popełnił samobójstwo), a Prystor senatorem wprawdzie został, ale wybory na marszałka przegrał… z Bogusławem Miedzińskim. Grupa trzymająca władzę chciała mieć na stanowisku Marszałka Senatu kompletne, ale własne zero: niewątpliwie każdy wie, dlaczego. Miedziński doczekał na nowym stanowisku końca II Rzeczypospolitej i zmarł na emigracji.
Nie obejrzymy dziś Tajemnicy skrzynki pocztowej: wielkie dzieło zaginęło, nie ocalała żadna kopia, został przypadkowo przechowany gdzieś 12-minutowy fragment. Za to budynek poczty istnieje do dzisiaj. Szybko okazało się, że projekt – choć efektowny – też był sknocony, piękny modernistyczny budynek był po prostu za mały, przebudowany został dość znacznie w 1937 r., dobudowano mu piętra, zniknął wtedy m.in. wielki zewnętrzny zegar. Budynek przetrwał też wojnę, choć Niemcy zniszczyli „cenny” relief Antoniego Miszewskiego nad wejściem (na jego miejsce wstawili trzy okna i reliefu po wojnie nie odtworzono). Poczta znów stała się polska, a bohater wielkiej afery finansowej służy nadal mieszkańcom Gdyni. Adres: ul. 10 Lutego 10. Można obejrzeć.