Rok 2020 do historii przeszedł jako rok fatalny, rok, w którym nieoczekiwana dla wszystkich pandemia wirusa SARS COV2 sparaliżowała większy kawałek świata. Zamknięto miasta, a wręcz całe państwa, zamrożono granice i kontakty międzyludzkie. Szeroko otwarte zostały za to szpitale i prosektoria. I wszelkiej maści teorie spiskowe, od chińskiego zamachu na wolny świat, po zamach ze strony Billa Gatesa, implantowany za pomocą szczepionek w ludzkie organizmy mikroczipy, sterujące ludzką psychiką. Sieć 5G zmilczę.
I mogłoby wydawać się, że jest to czas straszny, a rok 2021 może być wybawieniem od nawarstwienia nieszczęść, które dotknęły nas bardziej niż wszystko to, co kiedykolwiek dotknęło Hioba. Tak przynajmniej uważa choćby moja osobista Mama twierdząc, że żyjemy w okropnych czasach. A przynajmniej tak mówią o tym w telewizji. I to bynajmniej nie publicznej.
Ateistą jestem z powodów moralnych. Uważam, że twórcę rozpoznajemy poprzez jego dzieło. W moim odczuciu świat jest skonstruowany tak fatalnie, że wolę wierzyć, iż nikt go nie stworzył (…)
– Stanisław Lem, w wywiadzie dla The Missouri Review
Prawdopodobnie 11 marca 1918 roku do szpitala w Fort Riley zgłosił się młody szeregowy amerykańskiej armii cierpiący na niespotykane do tej pory objawy choroby, nazwanej później hiszpanką. Zaatakowała ona w Stanach Zjednoczonych, ale wraz z licznymi transportami żołnierzy na front I wojny światowej szybko dotarła do Europy. Rozprzestrzeniała się w postępie geometrycznym, a śmiertelność zakażeń szacowano nawet na 20 procent. Według ostrożnych szacunków pochłonęła przez dwa lata od 50 do 100 milionów ludzkich istnień. Stan wojny i nadwątlone morale żołnierzy zamkniętych w okopach na frontach nie sprzyjały przekazywaniu informacji na temat choroby. Tym swobodniej rozprzestrzeniała się ona, nie uznając linii demarkacyjnych
i barw narodowych. W neutralnej Hiszpanii embargo informacyjne nie istniało, dlatego nazwę swą zupełnie niesłusznie zawdzięcza od nazwy kraju, w której można było o niej mówić i pisać.
Po pewnym czasie wirus H1N1 stracił na swej agresywności, by stać się nieodmiennym elementem ludzkiego żywota jako dobrze znana, bynajmniej nie tak groźna i śmiertelna – grypa.
Dla porównania, podczas I wojny światowej zginęło około 8,5 miliona ludzi, podczas II – 65 milionów. I niewątpliwie są to dane straszne, lecz kilkaset lat wcześniej w efekcie „czarnej śmierci”, czyli dżumy zginąć miało od 75 do aż 200 milionów mieszkańców świata. Czyli mniej więcej 1/3 ówczesnej populacji.
Jeśli daty te wydają się być zbyt odległe, to przenieśmy się do okresu dużo nam bliższego.
W latach 50. i 60. świat zaatakowała kolejna mutacja wirusa grypy, zwana azjatycką, a później – grypą Honkong. Dotarła ona także do Polski, na początku zbagatelizowana, kiedy zaczęła zbierać coraz większe żniwo. W efekcie opustoszały szkoły i zakłady pracy, a kraj był częściowo sparaliżowany. Wirus nie był tak śmiertelny jak hiszpanka, ale pochłonąć mógł około miliona osób.
Na połowę mniej ofiar szacuje się bilans tzw. „świńskiej grypy”. Gdy weźmie się pod uwagę, że świat borykał się jeszcze z wirusem SARS, ptasiej grypy, ebola i HIV – dzisiejsza pandemia, chociaż dramatyczna w skutkach, nie wydaje się być zjawiskiem aż tak groźnym jak inne, z którymi ludzkość zmagała się już wcześniej.
Zostawmy choroby zakaźne. Nie tylko one zakłócały spokój ludzkości. Na przykład słoneczna Italia. Kraj kawą i winem płynący, smakujący pizzą i morską bryzą. Włosi nieodmiennie wzbudzają sympatię Polaków, włoska kuchnia pieści podniebienia, a plaże i morze ciała. Niewielu jednak wie, że lata osiemdziesiąte w tym kraju nazywane były latami ołowiu. Nazwa ta wiąże się z ilością wystrzelonych w tym czasie w licznych zamachach, zasadzkach i porwaniach ołowianych pocisków, całkiem intensywnie penetrujących ciała zamierzonych i przypadkowych ofiar. O sile akcji terrorystycznej świadczy to, że w ich efekcie Włochy straciły i premiera, Aldo Moro, porwanego, a następnie zastrzelonego przez terrorystów.
Prócz ołowiu były też i inne sposoby uśmiercania, choćby i ten, który terroryści z faszyzujących Zbrojnych Komórek Rewolucyjnych wcielili w życie 2 sierpnia 1980 roku w Bolonii. O godzinie 10.25 na dworcu kolejowym w tym uroczym mieście dwóch wież eksplodował pozostawiony w bagażu ponad dwudziestokilogramowy ładunek wybuchowy. Wybuch kosztował życie 85 osób.
Lata 80. i 90. prócz szalejącego w Italii terroryzmu prawicowego i lewicowego, to także czas intensywnej walki z mafią, która także pochłonęła życie wielu ofiar, w tym najbardziej znanego sędziego: Falcone.
Nie tylko Włochy były kilka dekad temu obszarem ataków terrorystycznych. Organizacje takie jak Frakcja Czerwonej Armii, ETA, OWP, Japońska Armia Czerwona smugą strachu okrywały Europę Zachodnia, Izrael i Azję, a postaci takie jak Muamar Kadafi pociągały za sznurki ze spadającymi od wybuchów bomb samolotami. W tym, który spadł na szkockie Lockerbie, było 259 pasażerów. Zginęło też 11 mieszkańców wioski.
Nie inaczej było na Wyspach Brytyjskich. Tam nawet wyjście do pubu wiązało się z ryzykiem wybuchu bomby podłożonej przez Irlandzką Armię Republikańską. Ryzyko rosło tym bardziej, gdy nosiło się brytyjski mundur. Z kolei bycie katolickim Irlandczykiem niosło ze sobą ryzyko pobicia, aresztowania na podstawie sfabrykowanych dowodów. Tak, jak dotknęło to chorą psychicznie Judith Ward, oskarżoną o zamach bombowy na żołnierzy brytyjskich i członków ich rodzin.
W Polsce rzecz jasna zamachów nie było, a jednak próby zamachnięcia się na władzę ludową wiązały się z ryzykiem aresztowania, osądzenia lub zwyczajnego skatowania przez pretorian stojących na straży socjalistycznego porządku.
Wyliczać nieszczęścia, które spotkały ludzkość, mógłbym jeszcze długo, jestem przecież Polakiem i z mlekiem matki wyssałem skłonność do narzekania. Na szczęście żadnego z nich nie mogę odnieść do naszego kraju, a nawet do Europy. Bo nawet gdyby za nieszczęście uznać wyniki ostatnich wyborów, to nijak mają się one do wyników komunistycznych plebiscytów z lat słusznie minionych. Patrząc na świat z perspektywy historycznej i z odpowiednim dystansem, uznać należy, że tak naprawdę przyszło nam, Polakom, żyć w czasach nad wyraz spokojnych.
Bo o wiele łatwiej patrzy mi się na szaleństwa prezydenta Andrzeja Dudy na górskich stokach, gdy przypomnę sobie dworskie inklinacje Ignacego Mościckiego. Gdy słyszę o błędach popełnianych przy inwestycjach realizowanych przez obecne rządy, przypominam sobie skalę defraudacji przy budowie Gdyni lub choćby stadionów i dróg przed mistrzostwami Europy w Polsce. Błędy i wypaczenia Kościoła łatwiej oceniać z perspektywy choćby losów rodziny Borgiów.
Mam jednak problem z pewnym miłośnikiem hailowania oraz wielbicielem Leona Degrelle (twórcą belgijskich oddziałów Waffen SS). Gdybym uznał, że poglądów nie można skutecznie zmienić i skutecznie żałować za błędy młodości, to niejaki Roman Giertych także nie mógłby liczyć na rozgrzeszenie. Nie wspominając o całej rzeszy ex-komunistów, którzy stali się być obrońcami demokracji.
Lem miał rację. Świat jest fatalnie skonstruowany, ale inaczej na tę konstrukcję spogląda się z dystansu.
Kropka.